Już dawno nie miałem możliwości wybrać się na rower, choćby przez parę godzin nie będąc zmuszonym do niemal ciągłego spoglądania na zegarek by zdążyć wrócić na czas po dzieci. Biorąc pod uwagę potencjalne awarie i niespodziewane sytuacje, nie ma przy takim ograniczeniu praktycznie żadnej możliwości wybrać się gdzieś dalej w fajne miejsce, albo oprzeć wyjazdu o komunikację publiczną. Choćby i pod miasto. W zasadzie kursowałem tylko po mieście, zwykle na trasie dom-praca-dom.
Ale, niczym jak tej przysłowiowej ślepej kurze ziarno, i mnie trafił się wolny weekend. Przyjaciele postanowili zrobić przyjemność dzieciom i zaprosili je na weekend do siebie, tym samym obdarowując i mnie sporą dawką wolnego czasu. O mały włos bym ten podarunek zmarnował, bo po całym tygodniu zabrakło mi sił na zebranie się do kupy i przygotowanie się do wyjazdu. Na szczęście w końcu się ogarnąłem, ale zamiast wyjechać w piątek wieczorem lub chociaż bladym świtem w sobotę, wyjechałem dopiero w sobotnie południe. Sporo przez to straciłem. Wiele też straciłem i przez to, że spakowałem się chaotycznie i na szybko i że nie miałem żadnego konkretnego planu. Musiałem improwizować po drodze, co z braku czasu i późnej pory, nie pozwoliło mi na zapuszczenie się w ciekawsze okolice.
Pogoda w sobotę w Warszawie była dobra. Mgły się wcześnie rozeszły i zrobiło się słonecznie i - jak na tę porę roku - ciepło, tylko bardzo wietrznie. Kiedy w końcu wyjechałem, najpierw czekało mnie przedarcie się na przeciwległy koniec miasta, w czym sporo czasu zajęło mi przebijanie się przez plac budowy metra, w który właśnie została zmieniona ulica Górczewska. W międzyczasie mnóstwo czerwonych świateł, dróg rowerowych, samochodów z kierowcami ślepymi na zbliżający się i teoretycznie mający pierwszeństwo rower. Długo można by o tym pisać - ważne, że wreszcie znalazłem się pod miastem. Można by powiedzieć "z deszczu pod rynnę" - ruch spory, wąsko, a na dodatek wzdłuż drogi, co jakiś czas, wyznakowane tzw. ciągi pieszo-rowerowe, które musiałem po prostu olać bo nie sposób byłoby jechać korzystając z tej wspaniałej infrastruktury. Iluż to kierowców z tej okazji raczyło mnie otrąbić - to zapewne byli Ci, którzy sami są bez wszelkiej drogowej winy. Co ciekawe, patrolująca drogę policja nawet na mnie z tej okazji nie zatrąbiła. I tak, w atmosferze sobotniego popołudnia oddalałem się od Warszawy w kierunku zachodnim. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że stosunkowo silny, momentami porywisty wiatr, wiał akurat w przeciwną stronę.
Z każdym kilometrem na drodze robiło się luźniej. I gdyby nie wiatr i coraz bardziej zgrabiałe z zimna dłonie, jechałoby się całkiem przyjemnie. Na przedmieściach Sochaczewa odbiłem na północ, niestety wiatr, choć boczny, nadal przeszkadzał. Jeszcze przed przekroczeniem Wisły pod Wyszogrodem zrobiło się ciemno i zimno. Temperatura spadła lekko poniżej zera, ale silny wiatr wiejący w twarz potęgował uczucie zimna. Na 62-ce w kierunku Płocka panował spory ruch. Na szczęście nie dane mi było długo jechać tą drogą. W Wilczkowie zapuściłem się w podpłocki interior. Żałowałem, że jadę po zmroku bo lubię te okolice, a rzadko mam możliwość się tam wybrać. Jakość nawierzchni w wielu miejscach osiągnęła poziom ukraiński, a nawet podlubelski co w połączeniu z niewielką szerokością wielu tamtejszych dróg i sporym, niepewnym, wieczorno-sobotnim ruchem zmuszało do większej uwagi. Pierwsza setka wybiła pod Bodzanowem i to akurat kiedy przejeżdżałem koło Orlenu. No to wpadłem na kawę. Niestety nie było nawet gdzie usiąść. Szybko wypiłem kawę i pojechałem dalej. Jechało się znośnie, tylko wiatr trochę przeszkadzał.
Pod Raciążem pomyślałem, że warto by coś zjeść. Niestety nie znalazłem na szybko żadnej pizzerii, bo o innym przybytku w rzeczywistości współczesnej Polski powiatowej nawet nie zamarzyłem. Były co prawda otwarte dwa kebaby, ale nie miałem ochoty podczas posiłku, po raz nie wiem już który odpowiadać miejscowym pijaczkom, że nie mam fajek bo nie palę. No to pojechałem dalej.
Przed Mławą zaczęło padać. Wkurzyłem się bo według prognoz pogody miało zacząć padać dopiero w niedzielę przed południem. Ni to deszcz, ni to śnieg. W pamięci miałem, jak w lutym, kiedy jechałem z Bydgoszczy do Białegostoku, obfite nocne opady śniegu pod Mławą i ślizgawica, która wtedy w jednej chwili pojawiła się na drogach, niemal nie zmusiły mnie do zaprzestania jazdy. Tym razem tylko szybko zmokłem i od góry i od dołu bo błotników oczywiście nie miałem zamontowanych.
W Mławie mam fajną miejscówkę na dobre jedzenie, ale ... nie o tak późnej porze. Objechałem miasto w poszukiwaniu czegoś do żarcia. W pizzerii nie było miejsc, pozostał ... kebab. Pomimo bariery językowej udało mi się zamówić kebab z makaronem i sałatką. Szybko zjadłem i trzeba było wyjść na lodowaty wiatr. Wciąż padało. Odbiłem na wschód na Przasnysz. Na wylocie z Mławy zrobiłem jeszcze zakupy. W sklepie spotkałem dwóch policjantów patrolujących drogę w cywilnym samochodzie, którzy też zajechali kupić sobie coś do picia - szczerze mi współczuli, ale pytanie "a dokąd tym rowerkiem" chyba z zawodowej ciekawości musiało paść.
Jadąc na wschód wreszcie miałem kawałek z wiatrem. Mimo to na odcinkach gdzie droga choć trochę zmieniała swój kierunek było ciężko. Boczny porywisty wiatr mocno napierał z różnych kierunków. Droga do Przasnysza szybko minęła. W samym mieście, walcząc z wiatrem podjechałem na rogatki na Orlen na kawę. Pamiętałem z wcześniejszych przejazdów, że jest tam wygodna sofka, na której można usiąść przy kawie. Z Przasnysza pojechałem drogą na Ostrołękę. Tu też poszło szybko i sprawnie. Przejeżdżałem przez Ostrołękę kila razy, ale chyba po raz pierwszy dotarłem do czegoś w rodzaju centrum. Na pierwszy rzut oka wyglądało fajnie. W Ostrołęce, ku mojemu zaskoczeniu, kwitło nocne życie rozrywkowe, a główny ruch na ulicach powodowały taksówki. Za Ostrołęką znowu zmieniłem kierunek jazdy, tym razem na południe co od razu poczułem. Na jakiś czas zjechałem z główniejszych dróg. Na tym odcinku sporo czasu pochłonęła mi nawigacja za pomocą papierowych map. Poza ciemnością, skutecznie przeszkadzał wiatr oraz opad, który odpuszczał tylko na krótkie chwile. Wziąłem ze sobą "setki", ale eksperymentalnie dużą część trasy nawigowałem na przyzwoitej "samochodówce". Jednak na wiejskich, pozbawionych drogowskazów drogach, w środku nocy trzeba było przejść na klasyczną nawigację przy użyciu dokładniejszej mapy, a miejscami także i kompasu. Trafił mi się nawet piaszczysty odcinek, który na samochodowej mapie był zaznaczony jak zwykła droga. W tych okolicach kilkakrotnie przekraczałem granice sąsiednich województw - mazowieckiego i podlaskiego. Niby to tylko miedza, ale we wsiach leżących po podlaskiej stronie, na podwórkach było po kilka wielkich, szczekających psów, czego po stronie mazowieckiej praktycznie nie doświadczałem. Niestety wiele obejść miało na noc otwarte bramy, co skutkowało pogonią przez watahy wielkich psów, wybiegających znienacka z ciemnych czeluści podwórek.
Świtać zaczęło pod Czyżewem. Stanąłem tam na chwilę na kawę. Znowu mi się trafił Orlen bez miejsca od siedzenia - siadłem więc na podłodze budząc milczące zgorszenie obsługi. Na żarcie dostępne na stacjach benzynowych jakoś trudno mi było nawet spojrzeć. Świt niestety nie był pogodny. Było szaro, buro i mgliście. Po mokrej nocy wstawał mokry, zimny i wietrzny dzień. Już od dłuższego czasu byłem przemoczony, a uczucie zimna potęgował silny wiatr. Co i raz dłonie bolały mnie z zimna. Ze stopami było nieco lepiej, no ale przecież nie było mrozu.
Przez Kosów Lacki dotarłem do Sokołowa Podlaskiego. Wjeżdżając do miasta olałem kolejny ciąg pieszo-rowerowy. Miałem nadzieję na jakąś cukiernią, ale pomimo nie tak już wczesnej pory oczywiście nic "na oku" nie było otwarte. Z Sokołowa pierwotnie miałem zamiar odbić w kierunku Warszawy aby zamknąć kółeczko. Pora była jednak jeszcze stosunkowo wczesna i postanowiłem pociągnąć nieco dalej. Przez Drohiczyn i Siemiatycze pojechałem więc do Terespola. Trzymałem się główniejszych dróg bo aura nie sprzyjała wycieczkom krajoznawczym - po prostu było brzydko i ponuro.
W Drohiczynie wreszcie udało mi się znaleźć jakieś miejsce, gdzie można by coś zjeść. Ledwo wcisnąłem w siebie żurek i schabowego z ziemniakami. Jedno i drugie było obrzydliwe. Pech chciał, że kiedy jadłem obiad to nie padało, a kiedy ruszyłem, nadeszło oberwanie chmury. Zlało mnie do przysłowiowej suchej nitki. Ponieważ nie miałem błotników, lało i z góry i z dołu. Z boku też lało, bo droga tam wyboista i samochody jadące z przeciwka oraz te, które mnie wyprzedzały, częstowały mnie hojnie po całym ciele obfitymi ilościami wody zalegającej w nierównościach drogi. Najpierw myślałem, że to kolejna przelotna zlewa, która szybko przejdzie. Tym razem jednak trwało zdecydowanie dłużej i lało konkretniej. Przemoczony zmarzłem nieprawdopodobnie. Nawet na licznych na tym odcinku podjazdach nie byłem w stanie się rozgrzać. Jak się w końcu zdecydowałem na założenie spodni przeciwdeszczowych i stuptutów, oraz na zrobienie z komina jednej z sakw błotnika, byłem już kompletnie przemoczony. W czasie mojego przebierania się w krzalu na poboczu drogi, znowu, znikąd pojawił się policyjny patrol w cywilnym aucie. Widocznie wyglądałem podejrzanie.
Po południu pogoda się nieco poprawiła, momentami wychodziło nawet słońce. Już od Drohiczyna zacząłem się spieszyć aby zdążyć do Terespola na wcześniejszy pociąg. Nie miałem więc czasu na podziwianie malowniczych okoliczności przyrody, ani na zapuszczenie się w drewniane nadbużańskie wioski. Przed Pratulinem pękła mi linka od tylnej przerzutki. Było to o tyle kłopotliwe, że wiał wiatr, pod który nie sposób było jechać na najwyższym przełożeniu. Nie było czasu na naprawę. Podkręciłem tylko śrubę regulacyjną przerzutki tak, aby wózek na stałe ustawił się na trzeciej koronce (15T). W tym układzie, dało się jechać na blacie jak akurat nie wiało w twarz, i na młynku, kiedy pojawiał się wiatr lub podjazd.
Zdążyłem na pociąg. Po raz kolejny przekonałem się, że system rezerwacji zachowuje wolne miejsca dla osób z rowerami. Kiedy kupowałem bilet, kasjerka powiedziała mi, że od dawna nie ma już wolnych miejsc na ten pociąg. Kiedy jednak powiedziałem, że jadę z rowerem, wolne miejsca się znalazły. Pani tylko osobiście, wychylając mocno głowę, sprawdziła czy posiadam rower. Posiadanie miejscówki nie dało wiele, bo w tym rodzaju składu, nie da się praktycznie nigdzie wstawić roweru, a już tym bardziej w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca wskazanego przez system rezerwacyjny dla osoby z rowerem. O swoim miejscu musiałem więc zapomnieć i wraz z rowerem przysiąść pod toaletą w kształcie "gabinetu owalnego". Niestety miejsca, gdzie rower można by przymocować tak, aby mógł stać bez kontroli nie znalazłem. Dobrze, że wsiadałem na stacji początkowej, bo pociąg był tak nabity, że ludzie ledwo mieścili się na miejscach stojących. W końcu to niedzielne popołudnie - czas wyjazdu na kolejny tydzień do pracy i na uczelnie. Pomimo kilkunastu godzin spędzonych w drodze nie byłem senny.
W pociągu ubranie mi nie wyschło i trzymało wilgoć. Przez całą drogę z dworca do domu telepało mną tak, jak bym miał gorączkę.
Wreszcie miałem możliwość spędzić paręnaście godzin na rowerze. Cieszę się, choć pozostał niedosyt, bo gdybym ten czas zaplanował i przygotował się wcześniej to miałbym więcej czasu i mógłbym, zamiast bezmyślnego pedałowania po nocy i po głównych drogach, wybrać się w ciekawsze miejsce. Późny wyjazd, poza ograniczeniem sobie czasu za dnia, zabrał mi też część lepszej pogody, skazał na silniejszy wiatr i na jazdę w deszczu. Co ciekawe, nie zauważyłem istotnego wpływu późniejszej pory wyjazdu na problem zmęczenia czy braku snu. Chyba nawet lepiej mi się jechało odcinek nocny, niż kiedy wyjeżdżałem wczesnym rankiem.
Głównym problemem było dla mnie siodełko, a dokładniej jego niewygoda. Wciąż nie mogę znaleźć dobrego dla mnie siodła, nawet podczas krótkich dojazdów do pracy pojawia się dokuczliwy ból i wynikający z tego dyskomfort. Podczas dłuższego przejazdu takiego jak ten, jest to dla mnie bardzo poważna dokuczliwość, która zabiera mi dużo energii i zniechęca. W wiadomym miejscu mam w zasadzie dwie rany. Próbowałem z różnymi siodełkami, próbowałem też stosować spodenki z wkładką, ale pomimo, że były to drogie modele dobrych firm (Castelli, Endura), było gorzej niż bez takich spodenek. Tym razem jechałem w zwykłych bokserkach.
Jak na moje dotychczasowe doświadczenia wyjątkowo mało zatrzymywałem się po drodze. Raz - aura nie sprzyjała, dwa - nie było w zasadzie po co. Pod koniec trasy nieco doskwierał mi ból karku i lewego kolana. W ostatnim czasie nie miałem z tym kłopotu, myślałem, że to już minęło, ale jak widać wróciło. Być może to wynik niezbyt starannego, a wręcz losowego ustawienia siodełka. Kolano mogło mnie też boleć na skutek przemarznięcia lub dlatego, że jechałem w grubych i ciężkich butach trekkingowych. Pozycję stopy mogłem zmieniać swobodnie bo jechałem na zwykłych pedałach platformowych - nie były więc unieruchomione przez bloki.
Spodziewając się opadu śniegu wybrałem się na rowerze typu "gravel" (Ronin). Nie jest to taki lekki i sportowy rower jak szosówka i nie sunie tak lekko, ale solidne opony (42c) pozwalają nie przejmować się rodzajem nawierzchni, dziurami, studzienkami, kałużami, czy ... piaszczystym odcinkiem, jaki nagle może się po drodze przytrafić. Nocą oszczędzam energię akumulatorów i nie świecę zbyt mocno - nie mając obaw o stan nawierzchni mogę jechać swobodniej. Podobne dystanse pokonywałem wcześniej klasycznym góralem i muszę przyznać, że jednak "gravel" jest do takich zastosowań dla mnie wygodniejszy.
Niestety zbierałem się w ostatniej chwili co zaowocowało nieoptymalnym spakowaniem się. Targałem ze sobą aż dwie sakwy, trójkąt w ramie, tankbag i wielką biodrówkę podwieszoną do kierownicy. Spodziewałem się różnych warunków na drodze - szczególnie zimna i opadów deszczu przechodzących w śnieg. Nieprzewidziany postój w takich warunkach, kiedy nie ma się w co przebrać może być bolesny. Byłem też przygotowany na awaryjny nocleg w lesie, gdyby zaszła taka potrzeba.
Pozdrowienia dla "kolesia na góralu", który niczym błyskawica wyprzedził mnie pod Janowem Podlaskim!
Komentarze (32)
Wilku,
Nie taki wi... gaz straszny jak go malują. Gaz mam zamontowany na dolnej rurze ramy tuż przy główce. Da się dostrzec na zdjęciu. Wystarczy zdjąć rękę z kierownicy i go oderwać. Gdy już więc Burek pojawiwszy się znikąd zawiśnie zaczepiony zębami na mojej nodze, to jest jakaś szansa, że strząsając go, dam jednocześnie radę oderwać gaz i nie upuściwszy go wystrzelić w agresora, co powinno przerwać chwyt.
Co do wiatru, to ten model wypuszcza strugę cieczy, która pewnie jest bardziej podatna na wiatr niż żel, ale nadal jako tako leci do celu. Zresztą co do lecenia, to ryzyko dostania gazem we własne oczy byłoby wysokie, gdyby rzeczony pies leciał do mojego gardła w powietrzu. Ponieważ jednak większość trzyma się gruntu, to nie strzelam przed siebie a pod nogi, więc co najwyżej będzie mnie łydka swędzieć.
Moim zdaniem lepsza ochrona, która nawet nie zawsze nie zadziała niż żadna.
Tylko z gazem różnie bywa, jego skuteczność zależy od wiatru oraz szybkości reakcji. Jak widać psa z daleka - to się da przygotować, ale jak atakuje nocą i pojawia się tuż przy nodze to nie ma czasu by go wyjąć. A przy niekorzystnym wietrze można samemu się trafić, nieraz takie sytuacje ludzie używający na rowerze gazu opisywali ;)
Relacja lekka i przyjemna do czytania. Imponujący dystans, jakiego nie osiągnąłem nawet łącznie w tym zimnym miesiącu. Ale dołączam się do wniosku gustava o naszkicowanie mapki.
Podzielam niechęć do przeszkadzających CPR-ów przy drogach, które też chętnie ignoruję. No, przecież na pewno ci, którzy trąbili, to nigdy nawet prędkości nie przekroczyli.
W przeciwieństwie do krzychs4 nie mam chyba wystarczająco sprawnego gardła by wygrać szczekaniem z psem, więc odkąd raz definitywnie przegrałem z zębami jednego, wożę i polecam gaz Sabre dla rowerzystów. Cała jego "rowerowość" to montowanie rzepem do paska na ramie, więc łatwo go dobyć jadąc, a psom od gazu odechciewa się i pościgu i szczekania. Może jakby częściej gonieni rowerzyści częstowali je porcją, to by się im odechciało na dobre.
c.d. Zwracając uwagę na liczbę maratonów szosowych chciałem wskazać, że jest to stosunkowo ogólnodostępna dyscyplina co świadczy o niezbyt wyżyłowanych wymaganiach. Bieganie czy jazda po szosie stały się popularne, bo nie wymagają jakichś szczególnych predyspozycji czy większego angażowania się, można te dyscypliny uprawiać niemal pod domem, w typowych warunkach atmosferycznych, itp.. Dawniej ograniczeniem był zapewne trudny dostęp do sprzętu oraz mała popularność - ludzie byli mniej zamożni i więcej myśleli o tym jak dorobić niż jak spędzać wolny czas. Teraz w dobie serwisów społecznościowych trzeba się jakoś wyróżnić. Ale np. maratonów szosowych zimowych u nas chyba nie ma i to już świadczy o tym, że wystarczy odrobinę podkręcić wymagania i już zdecydowanie maleje liczba amatorów kolarstwa. Zostają tylko prawdziwi pasjonaci. Zresztą podobnie jest z MRDP - o ile się orientuję, odbywa się chyba tylko raz na kilka lat.
Sztuka pokonywania terenu to także logistyka, w tym sztuka pakowania się. Nic więc dziwnego, że ma istotny wpływ na wynik. Ale to czego na szosie nie musisz zabierać tutaj musisz i im lepiej potrafisz to zrobić, tym lepszy osiągniesz wynik. Czyli ten czynnik nie różnicuje aż tak bardzo zawodników na szosie jak w terenie. Tak jak napisałeś, w terenie bardziej odczuwa się ograniczenia i większe znaczenie mają przyjęte kompromisy.
Nawet w polskich warunkach dałoby się przeprowadzić trasę terenową, choć - "nie mieszajmy myślowo różnych systemów walutowych" - Polska to nie USA, szczególnie pod względem dostępnych terenowo tras oraz filozofii rowerowych podróżników. I pewnym wyzwaniem dla potencjalnych organizatorów imprez "ultra" mogłoby być zorganizowanie kilkudniowego wyścigu terenowego z prawdziwego zdarzenia, zamiast wciskania do napiętego kalendarza imprez, kolejnej imprezy szosowej i uzasadniania na siłę potrzeby zaistnienia - np. jako popularyzację walorów kolejnego zakątka naszego pięknego kraju - "piękne to, piękne tamto" :-)
Nie uważam, że MRDP jest łatwo ukończyć. Sam bym nie ukończył MRDP w limicie czasowym i zdaję sobie sprawę jakie to obciążenie i ile to wymaga wkładu pracy i samozaparcia.
Uważam, że maratony wielodniowe są zdecydowanie bardziej wymagające od kilkudziesięciogodzinnych, które można pokonać z "fizjologicznego rozpędu", tym bardziej na lekko i - jak piszesz - znając prognozy pogody.
Ja swoje doświadczenia zdobyłem podczas wielodniowych wędrówek po górach. Pieszo i na nartach, we wszystkich porach roku. W czasach kiedy to było, Karpaty na Ukrainie i w Rumunii były pod względem zagospodarowania pustynią. Wielodniowe wędrówki wymagały odpowiedniej logistyki oraz uodpornienia się na trudy. Zimą na śnieg i mróz, w innych porach roku na kilkudniowe opady, zimno i upały, robactwo, brak dostępu do zaopatrzenia, itp. Dlatego teraz, z tym, z czym spotykam się na szosie radzę sobie bez żadnego problemu. To tylko niewielki ułamek tego, z czym miałem regularnie do czynienia w terenie podczas tych wędrówek na przeciągu ponad dwudziestu lat regularnych wyjazdów.
A liczba maratonów jest pochodną liczby chętnych na nie, kolarstwo szosowe przeżywa obecnie duży rozkwit, na dystanse ultra jest coraz więcej chętnych - więc i powstają imprezy. A na maratony ultra terenowe chętnych specjalnie nie ma. Poza tym to tylko Ci się wydaje, ze to taka wielka różnica logistyczna pomiędzy trasą terenową na szosową, w polskich warunkach dostęp do sklepów byłby dość duży, to nie jest Syberia czy nawet Rumunia, gdzie jeden sklep na dzień wypada. Takie imprezy są w USA - jak słynny Tour Divide (ponad 4000km po terenie) - i ludzie jadą z niemal taką samą wielkością bagażu jak na ultra szosowe, zwycięzcy robią trasę z podsiodłówką i małą torebką na ram, może 4kg bagażu góra. Tylko by z takim bagażem wyrobić - trzeba mieć potężną osobistą wytrzymałość, co się namarzną w czasie noclegów i na przełęczach wysokosci do 3600 m (najwyższa góra TD) - to już ich.
To Ci się tylko tak wydaje, że to jest proste. Na MRDP jest obecnie kategoria Extreme, gdzie jest jazda tylko solo i wszelka pomoc z zewnątrz jest zakazana. A i w innych kategoriach to jest zupełnie inna jazda niż na zwykłych maratonach po 500-1000km. Bo na maratonie 500-1000km można brać mało bagażu, da się przewidzieć pogodę, są najczęściej punkty żywnościowe (na większości maratonów), podobnie jak i miejsca noclegowe. A przez to tracisz znacznie mniej czasu, jadąc na lekko jedziesz szybciej i wygodniej. A wielodniowa impreza wymaga strategii jazdy, czy ryzykować i brać mało rzeczy, czy być gotowym na wszystko kosztem dużej ilości bagażu, oba rozwiązania mają duże plusy i minusy.Poza tym do 1000km jedziesz inaczej niż powyżej, pierwsze dwa dni robisz dużo większe dystanse niż w kolejnych dniach, zarywanie nocy przestaje popłacać, bo organizm musi dostać odpowiednią dawkę snu, więc nie można przekładać prosto doświadczeń z tras 500-1000km; to jak orgaznim reaguje na takie obciążenia widać dopiero na trasie; normą takich maratonów są wycofania po ok. 1000km. BBT kończy 90% startujących, MRDP czy TCR ledwie koło 50% - to mówi wiele o skali trudności, to nie jest to samo co BBT tylko 3 razy dłuższy.
W MRDP jedynym, choć trzeba przyznać, że bardzo wyżyłowanym, ograniczeniem jest właśnie ten limit czasowy. Ale poza tym to jest nadal w sumie dosyć prosta bo "jednobojowa" dyscyplina i można to wytrenować. Dostępność infrastruktury bardzo wiele zmienia i ogranicza rywalizację tylko do samej jazdy. Poza tym pojawia się możliwość pomocy ze strony osób trzecich - zarówno współzawodników (jazda w zespole) jak i spoza trasy.
Mnie bardziej rajcują wielodniowe trasy terenowe. Tam, poza samą jazdą dochodzą dodatkowe utrudnienia, którym trzeba sprostać. Aby pokonać trasę - trzeba być samowystarczalnym - ma się do dyspozycji tylko to, co się zabrało ze sobą oraz swoje doświadczenie i umiejętności. I dotyczy to zarówno techniki jazdy jak i logistyki pokonywania trasy czy walki ze zmęczeniem, ale także np. nawigacji, radzenia sobie z rowerowymi technikaliami, z logistyką żywienia i biwakowania, czy zwykłego szczęścia, itp. Choćby banalne pozyskiwanie wody - tu doświadczenie zawodnika może w istotny sposób wpłynąć na łączny wynik. W takich warunkach znacznie wzrasta wpływ warunków atmosferycznych (ulewne albo wielodniowe deszcze, huraganowy wiatr, wszechobecne zimno bez możliwości ogrzania się z pomocą istniejącej infrastruktury) czy charakteru trasy (absolutne bezdroża, błoto, piachy, kamule, koleiny, strome zjazdy i podjazdy) na łączny wynik czy choćby samo pokonanie trasy. Oczywiście im dłuższa trasa i więcej dni w drodze, tym te czynniki mają istotniejsze znaczenie i wzrasta wielowymiarowość ("wielobojowość") rywalizacji ale także satysfakcja z pokonania trudności trasy i własnych słabości.
Ciekawe, że w Polsce maratonów szosowych przybywa w tempie wzrostu grzybów po deszczu choć poza nazwą, coraz trudniej wskazać między nimi różnie i coś, co je wyróżnia (może poza profesjonalizmem organizatora). Natomiast wielodniowych maratonów terenowych chyba nie ma wcale, a terenu przecież nie brakuje.
No i wreszcie piszesz z sensem Pablo, pod tym jak najbardziej mogę się podpisać. Nie, że jest to łatwe, tylko że przy mocnej psychice do zrobienia nawet w trudnych warunkach. I to jest prawda, takie trasy jeździ się w połowie głową. I jak ktoś ma mocną psychikę - to sobie daje dobrze radę nawet w bardzo trudnych warunkach jak Ty. Ale to jest dla wielu ludzi bariera nie do przeskoczenia, bo silna psychika musi oznaczać także walkę z wszelakim bólem, który jest bardzo częstym towarzyszem na długich trasach. Takie bóle siedzenia np. znacząco odbierają przyjemność z jazdy, a trafiają się wielu osobom. Podobnie jest z jazdą na deszczu czy przy niskich temperaturach, wiele osób sobie z tym nie radzi. I dlatego na pewno łatwymi takich długich tras nazywać nie można, natomiast też nie ma się co oszukiwać, że samo ukończenie BBT to jest niesamowite osiągnięcie, z 90% stających na starcie tę imprezę kończy, jak zrobimy kwalifikację to i sam wyścig niemal na pewno przejedziemy.
Natomiast MRDP to już inna para kaloszy, bo tam jest dużo bardziej wyżyłowany limit czasowy i już sama psychika i odporność na przeciwności nie zawsze starczy, trzeba mieć też odpowiednią moc rowerową, wszyscy co dotąd ten maraton kończyli mają rekordy w BBT poniżej 50h.
Przejechanie rowerem dystansu kilkuset kilometrów na szosie, przez osobę mającą w miarę systematyczny kontakt z rowerem, w sytuacji, kiedy czas tego przejazdu nie gra istotnej roli, jest do zrobienia. Także w górach czy w niesprzyjających warunkach atmosferycznych. Ograniczenie tkwi przede wszystkim w psychice ("magia wielkich liczb" i wynikające z tego ograniczenie wiary we własne siły czy ulegnięcie powszechnym stereotypom, itp.). To nie nadzwyczajne siły fizyczne, kondycja, czy wytrenowanie stanowią przede wszystkim o powodzeniu lub nie, to raczej skuteczność samomotywacji i wynikające z tego np. odporność na niewygody, na brak snu, na ogólne zmęczenie, itp. Zdobywane podczas kolejnych prób doświadczenie pozwala lepiej znosić te przeszkody i ograniczyć ich negatywny wpływ, przez co jedzie się wygodniej i dalej oraz wzrasta główny motor, jakim jest wiara we własne możliwości i odporność na źródła dyskomfortu. Rzeczywiste ograniczenia fizyczne pojawiają się dopiero, kiedy trzeba pokonać dystans w ograniczonym czasie albo w trudnym terenie. Przy takich ograniczeniach, nawet stosunkowo krótki dystans może być po prostu nie do pokonania z tak prostych przyczyn, jak zbyt mała moc albo brak odpowiedniej techniki. A tego, bez specjalistycznego treningu, a czasem także bez specyficznych cech organizmu się po prostu nie przeskoczy.
Wszystkim pasjonatom życzę pokonywania swoich kolejnych rekordów i jak najwięcej z tego satysfakcji i życiowej energii!
Dzisiej jechałem na 0''C->3''C->1''C na 2 parach skarpetek frotte niewiadomego pochodzenia i w dziurawych trampkach ;) lewy ma wyrwę z prawego boku i japę wielkości palca od spoda ;) nie piździło ;P 180 wyjszło z wypitym 0,5 litrem kakao (3,2% mleko z Biedy, 6 łyżeczek cukru na to ;)) żarcia nic a nic :P
Brawo Garminie za tą trasę. Osiągnąłeś w takiej lipie pogodowej dystans większy niż taki o jakim marzę. Jutro postaram się pierdolnąć 200 km z wiatrem w plecy, (lewe plecy/lewy bok) i nie wiem czy dam radę ;)
@krzychs4 - brawo za tą wypowiedź. Ja stałem się obserwatorem po pierwszej próbie wpisu tutaj ;) wykasowałem wszystko po napisaniu i dalej od wielu lat zapisuję wszystkie statsy dla siebie. Bo jeżdżę tylko dla siebie. I nie jesteś jedynym, który szczeka :D najlepiej działa niskie, huczące szczekanie XD
No może inaczej, jedziesz w MRDP i przez cały dzień, może 2 pada. Temperatura w nocy hmm 7'', za dnia 12'', bo akurat niżowa północna masa powietrza nawiedziła Polskę w sierpniu. Twój organizm to wytrzyma bez ochrony stóp? Ja na moich 1200 i 1400 jechałem po 6-7h w deszczu bez żadnej ochrony stóp tylko dlatego, że temperatura nie spadła poniżej 15''. Bo gdyby było powiedzmy 12'', to byłby koniec jazdy z powodu wyziębienia. Musiałbym worki zakładać ze skarpetami na przemian. 6-7h było okej przy 15'', nie wiem czy 10-12-20h dałoby radę jechać. W kontekście MRDP wyziębienie może oznaczać koniec, nieprawdaż? Dlatego muszę ogarnąć coś konkretnego na deszcz, w razie niskiej temperatury:) Albo zapas 10 skarpetek z reklamówkami i co godzinę zmieniać ehehe...
United chwali takie skarpetki https://www.youtube.com/watch?v=1SFaKUNKnss
Zakłada tylko i zawsze w deszczu. Ja bym tego nie prał, tylko odświeżał - wtedy pewnie posłużą dłużej. W butach rowerowych na zaciśniętych klamrach skarpetka powinna być teoretycznie w jednej pozycji. Ochraniacze dużo łatwiej uszkodzić. Hmm...
Na prawdziwy deszcz IMO nie ma nic skutecznego. I ochraniacze i skarpetki puszczą. Używałem super-ochraniaczy Gore za ponad 200zł, skarpetek SealSkinz (droższa wersja dexshelli) i wszystko zawodzi. Skarpetki mają w środku membranę i są jako-tako skuteczne dopóki ta membrana działa, ale w wielu modelach od nowości jest z nią słabiutko. No i w ogóle łatwo ją uszkodzić, bo jest wszyta między dwie warstwy materiału, więc przy chodzeniu nie ma cudów - długo to nie wytrzymuje. Przy butach trekingowych jeszcze można mieć suche stopy - ale to trzeba mieć dobre wodoodporne buty, spodnie wodoodporne i stuptuty (żeby od góry nie wpływało), przy SPD to już nierealne, ja się pogodziłem z mokrymi stopami w czasie deszczu
A okienko dlatego jest prestiżowe - że jest tylko jedno, jakby były trzy czy pięć - to już by nie było to, to taki znak firmowy BS ;)). A takie dyskusje o "parciu na szkło", czy praworządności takich wpisów to już można powiedzieć prawdziwa tradycja BS, tak więc starym użytkownikom z tradycją nie wypada walczyć ;))
I cały mój misterny plan poszoł w... :)) No tak to już jest na tym bikestats, że zrobisz 200km po górach w ulewie w huraganie, a w oknie będzie gość, co w słoneczny dzień z wiatrem zrobił 200,1km po nizinach - potem się zaczyna n-ta dyskusja o niesprawiedliwości tego portalu. Okna powinny być całkowicie wywalone, albo zrobić top3-top5 najdłuższych ewentualnie tripów.
Garmin, co powiesz na rozrysowanie śladu trasy w jakimś portalu typu gpsies czy strava? Bo te 160 miasteczek/wsi co wypisałeś - trochę jest bez sensu moim zdaniem. Ja kojarzę kilkanaście procent wsi w promieniu 30km od Rybnika, a co dopiero z reszty kraju eheh..
Co do jazdy w deszczu w niskich temperaturach, co polecacie: jakieś konkretne ochraniacze na buty (szosowe) czy skarpety typu dexshell? bo kurcze mam dylemat :)
Ja nigdzie nie twierdzę, że ta trasa nie jest warta podziwu, bo w takich warunkach (deszcz i niskie temperatury) przejechać 500km jest bardzo trudno i duży podziw za to. I żadne odpoczynki na Orlenach tego faktu nie zmieniają, klasyfikacje jazdy bez postojów w cieple zostawmy dla Morsa, niech się w czymś poza gadaniem wykazuje chłopak ;)) Tyle że powątpiewam w teorie Pabla co do motywacji ;))
A co do psów - to polecam Grecję, w Polsce przy tym to jest totalny luzik, w czasie TCR nocą na zadupiu przeżyłem chyba 3 ataki watah psów po 5-6 sztuk, wszystkie rozmiarów wilczura. I to nie tylko ja miałem tę przyjemność, wielu zawodników zapoznało się z miłymi greckimi pieskami, tutaj taki słynny filmik z Grecji jak to rowerzystę atakuje 25 wielkich psów ;)). I to najgroźniejszych, bo psów pasterskich.
Jak się jedzie przez wioski to najgłośniej szczekają (a raczej popiskują) małe ratlerki, takie co to wszędzie ich pełno i za wszelką cenę chcą komuś pokąsać nogawki. Prawdziwe wilczury, czasem tylko leniwie łypną okiem :-)
W "moich" Borach Dolnośląskich mieszkają wilki, więc jak mnie kiedy jaki zacznie gonić, to okienko mam murowane mimowolnie, nawet latem. ;))
"teoriami Morsa to się nikt nie przejmuje" - a to wyborne -fajnie, że wilczymi jeszcze ktokolwiek się przejmuje ;D
reszty wypowiedzi Francuskiego (Orlenowskiego?) Pieska nie chce mi się dzielić na atomy - jak zwykle, stek kłamstw, półprawd i manipulacji, byleby tylko pokąsać komuś nogawki. To chyba nawet jego większa pasja niż rower. :)
A po co te swary? Człowiek przejechał tyle kilometrów dniem i nocą a tu o okienkach mowa. Dziwne to! Jestem pełen podziwu dla Wilka, ale i dla innych tego podziwu też wystarczy. Pewnie pora stać się jedynie obserwatorem BS. A kilometry notować w zeszycie. Przecież każdy jeździ tylko dla siebie. Zeszyt starczy. Gratulacje za trasę:) No i te psy nocą, wiem co to jest bo sam przeżyłem. A na jednego takiego brytana co mnie gonił nocą to musiałem aż szczekać całym gardłem co by się przestraszył i odczepił. Myślę, że jestem pierwszym rowerzystą który szczeka:)
Nigdzie nie napisałem, że cel jest niewarty pojechania taką czy inną trasą. Tylko nie opowiadaj bajek, że okienko nie było Twoim celem - bo niewielu w to uwierzy. Ty już wielokrotnie polowałeś na te okienka, czepiałeś się do ludzi, którzy Ci je zabierali - tak więc z takimi tekstami to jesteś tak samo wiarygodny jak z tym, że to była łatwa trasa. Świetnie taką samą motywację opisał Gustav w tej trasie, którą zdjąłeś okienko - bardzo mi się ten opis podobał. I nie widzę nic złego w polowaniu na okienka, motywacja tak samo dobra jak i inna. Natomiast mnie bawi takie udawanie, że trasa bez żadnego zauważalnego celu, w fatalnych warunkach, pod sam koniec miesiąca takim polowaniem nie była.
... a co do tzw. "okienka" - nie rozśmieszaj mnie proszę. Nie ukrywam, że zależało mi na okienkach na początku mojej bytności na BS. Traktowałem to jako zabawę i jako rywalizację. Odkąd zauważyłem, że nie jest to rywalizacja honorowa, że toleruje się wpisy rządnych poklasku i uwagi naciągaczy, którzy jako jedną całość wpisują łączny dystans przejazdów podczas których spali, to miejsce w "okienku" straciło dla mnie jakąkolwiek wartość.
Wilku - jak zwykle czepiasz się jak pies psiego ogona i jak zwykle "wiesz lepiej".
Ja nie jestem takim Geniuszem Planowania jak Ty i w 15 minut nie jestem w stanie zaplanować wycieczki, z uwzględnieniem prognoz pogody, rozkładów jazdy, sytuacji awaryjnych, atrakcji krajoznawczych, map. itp. Poza tym, z powodu tego, że musiałem w każdej chwili, niezależnie od sytuacji móc wrócić do dzieci, nie mogłem oddalać się zbytnio od domu. Byle awaria na kolei, brak wolnych miejsc na przewóz roweru, albo spóźnienie się na pociąg spowodowane awarią roweru i ... dupa. Dzieci to nie praca, do której raz na jakiś czas można się spóźnić. Poza tym, nie miałem na to po prostu ani czasu, ani siły. Widzę, że nie jesteś w stanie tego zrozumieć, dopóki nie znajdziesz się w takiej samej sytuacji jak ja, czego Ci nie życzę.
Plan minimum to było przejechanie 500 km. Rozumiem, że dla Ciebie - Prawdziwego Ultramaratończyka to jest cel niewarty pojechania nieciekawą trasą, ale dla mnie, rowerzysty z przypadku, który większość swoich kilometrów przejeżdża po mieście w drodze do/z pracy albo podczas spacerów z dziećmi, to jest coś, co stanowi dla mnie wyzwanie i może mnie zainteresować nawet na szosie i nawet na tak nieciekawej jak to wg Ciebie miało miejsce trasie. Mordercze Trasy pozostawię Tobie Wilku :-)
Prawda jest taka, że prognozy pogody zapowiadały silny wiatr, niskie temperatury, marznące opady deszczu przechodzące w śnieg. Zapewne, gdyby to nie była jedyna możliwość na wyjazd, to bym się nigdzie nie ruszył. Wiem, że Ty Wilku, na takie warunki, będąc na moim miejscu, wybrałbyś znacznie lepszą trasę. Zresztą tłumów szosowców na trasie nie spotkałem, teraz już wiem, że zapewne dlatego, że trasę wybrałem mało ciekawą.
Takie gadanie. Trasę na 2 dni to się planuje w 15min. A kto Ci kazał się wyrywać na 500km i jeździć w listopadzie nocami? Przecież można było pojechać np. w Góry Świętokrzyskie i przejechać przez Jurę do Krakowa z noclegiem po drodze. Blisko, bardzo wygodne dojazdy koleją po 2-3h, a tereny niebo atrakcyjniejsze niż północne Mazowsze (jedno z najnudniejszych miejsc w Polsce), do tego znacznie lepszy stosunek jazdy dziennej do nocnej.
Chciałeś zgarnąć okienko - i zgarnąłeś, tak więc nie udawaj że tu o jakieś wielkie doznania na trasie chodziło, jedynym założeniem Twojej trasy było uzyskanie dystansu większego od trasy Gustava ;))
Aj Wilku, na żartach to Ty się nie znasz. Nawet znaczek :-) jak widać niewiele Ci mówi.
Wilku, niemal każda trasa asfaltem jest łatwa i sprzyjająca długim dystansom.
Tak jak napisałem, jestem rozczarowany bo to był jedyny czas, kiedy mogłem się wyrwać z domu, a: 1) prognozy pogody była takie, że w zasadzie jedyne co warto było zrobić to, albo siedzieć w domu, albo wytracić ten czas na asfalcie, 2) czasu miałem tak mało do dyspozycji, że nie dało się pojechać gdzieś dalej, 3) nie miałem ani czasu ani siły na zaplanowanie czegokolwiek, ba - nawet na sensowne spakowanie się i przygotowanie. Jeżdżenie po nocy po malowniczych miejscach i przy takiej pogodzie mija się z celem. To już lepiej przewietrzyć się i spalić trochę tłuszczu na asfalcie i tak też zrobiłem.
Aj Pablo w te teorie to chyba sam nie wierzysz. Odpoczywa się cieple po to, żeby było łatwiej i przyjemniej, a nie na siłę trudniej. Prawda, że przy wyjściu z ciepła trochę potrzęsie, ale jakbyś odpoczywał na zewnątrz to by wytelepało dużo mocniej i prawie nic by taki postój nie dał, a już szczególnie jak byłeś mokry. Lubisz stawać w cieple - i to normalna sprawa, bo 95% ludzi tak odpoczywa w takich temperaturach i żaden wstyd się do tego przyznać, teoriami Morsa to się nikt nie przejmuje, w czymś chce się na siłę wyróżniać więc ciągle przynudza o jeździe zimą w adidaskach za 20zł i braku postojów, rekordy tej klasy jak maksymalny dystans bez sikania. Na stacjach nie stają tak tylko ludzie którym szkoda kasy na bo te są drogie - i to jest jedyny poważny argument na nie. Ale poza cenami całodobowe stacje to świetne rozwiązanie na ultra-trasy.
I też nie gadaj o tym rozczarowaniu trasą. Każdy widzi, że jechałeś klasycznie na okienko i celem było przekroczenie konkretnego dystansu, osiągnąłeś cel więc jakie rozczarowanie? ;)). Bo trasę wybrałeś maksymalnie nudną i łatwą, sprzyjającą długim dystansom. Z Warszawy można jechać przez dużo ciekawsze tereny, zarówno w terenie jak i na szosie, gdybyś nie ciął na 500km -to mogłeś zrobić spokojną i sporo ciekawszą dwudniówkę.
@ Ignacio Jakiegoś bonusa chętnie bym przytulił - najchętniej więcej wolnego czasu, co by mi pozwoliło więcej przejechać albo zapuścić się w ciekawsze okolice.
@CFCFan Mnie pogoda aż tak nie przeszkadza. Jeżdżę stosunkowo wolno oraz nie wykorzystuję korzyści, jakie przy dobrych warunkach, na dłuższych trasach daje klasyczne kolarstwo szosowe. Dlatego w stosunku do większości rowerzystów znacznie więcej tracę przy dobrych warunkach, a przy złych robi się dla mnie ... normalnie i po prostu jadę przed siebie.
@ mors Morsie - przy tak wysokich temperaturach nie ma potrzeby dogrzewania się. Zapas żarcia też miałem ze sobą. Aby nie było zbyt lekko, w sklepach dokupowałem zapasy, aby nie jechać na lekko :-) Popatrz na to inaczej, każdy postój to dreszcze z zimna i to potem konieczność rozgrzewania się. Każdy postój w ciepłym pomieszczeniu to potem szok termiczny i głębsze odczucie zimna na zewnątrz :-) ... sam jestem bardzo rozczarowany, że zamiast pojechać w niedostępny teren szwendałem się po asfaltowej drodze. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi to co ma. Na szczęście i jedno i drugie daje mi sporo radości i satysfakcji :-)