Wpisy archiwalne w miesiącu

Styczeń, 2018

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:0
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk

Klapa. Jedna wielka klapa.

Czwartek, 25 stycznia 2018 · Komentarze(8)
Kategoria 500, poza miastem, relaks
Jak się jest samotnym ojcem i nie ma się przyjaciół, którzy podarowaliby od czasu do czasu zajęcie się dziećmi, to się rowerem jeździ tyle co ja, czyli nic. Z racji ferii trafiło mi się kilka wolnych dni. Z powodu ogólnej niemocy większość zmarnowałem, ale żal zmarnowanego czasu w końcu przeważył i postanowiłem się ruszyć chociaż na chwilę. W końcu czasem trzeba się przewietrzyć. Po prostu trzeba.

Miało być inaczej i gdzieś indziej, ale jak już wszystkie inne możliwości przepadły, po prostu wsiadłem na rower i pojechałem. Bez planu i należytego przygotowania, bez spoglądania na pogodę, ale co tam, wyszło tak nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz.

Trasa:
Warszawa - Wola Aleksandra - Stanisławów - Michałów Reginów - Łajski - Dębe - Chrcynno - Nasielsk - Nowe Miasto - Ojrzeń - Ciechanów - Grudusk - Krzynowłoga Wielka - Chorzele - Wielbark - Jedwabno - Burdąg - Pasym - Grzegrzółki - Rusek Wielki - Giławy - Jedzbark - Prejłowo - Patryki - Silice - Skajboty - Mokiny - Sapuny - Barczewo - Barczewko - Tuławki - Jesionowo - Dobre Miasto - Lubomino - Orneta - Wilczęta - Młynary - Elbląg - Raczki - Żurawiec - Wiśniewo - Nowe Dolno - Stankowo - Marwica - Rychliki - Dzierzgoń - Stary Dzierzgoń - Susz - Iława

Dystans i czas netto (wg wskazań licznika): 477,76 km, 23:21:19
Czas brutto: 30:10 (10:10 (25-01-2018) - 16:20 (26-01-2018))
Sumy przewyższeń (wg wskazań licznika): +2497m, -2464m

Do nawigacji używałem mapę samochodową Polski w skali 1:700.000. Wziąłem ze sobą moje ulubione "setki" (WZKart.), ale nie używałem ich, aby nie korciło mnie do zjazdu na jeszcze bardziej lokalne drogi. W tych warunkach skończyło by się zapewne brnięciem przez śnieg lub przez błoto. Trasy nie miałem wcześniej zaplanowanej, po prostu na bieżąco wytyczałem dobie kolejne odcinki. W lepszych warunkach pogodowych zapewne pojechałbym ciekawszymi drogami. A tych przecież nie brakuje.


Na zaporze w Dębem.

Wyruszyłem w czwartek o godz. 10:10. Wyjazd z Warszawy o tej godzinie poszedł całkiem sprawnie. Przed Dębem spotkałem Księgowego. Zamieniliśmy kilka słów i każdy poleciał w swoją stronę. W Nasielsku zatrzymałem się w tej samej cukierni co zawsze, ale tym razem skończyło się tylko na kawie.


Szybka kawa w cukierni w Nasielsku. Przy okazji rzut oka na mapę i planowanie następnego odcinka trasy.

Suche jezdnie skończyły się już na wyjeździe z Warszawy. Nie padało, ale woda z topniejących na poboczu zwałów śniegu zalegała na jezdni. Z upływem czasu byłem coraz bardziej mokry. Zziębnięty dotarłem do Ojrzenia. Tam na Orlenie napiłem się herbaty. Próbowałem ominąć Ciechanów, ale lokalne drogi były pokryte mokrym śniegiem, w końcu odpuściłem, wróciłem do Ojrzenia i pojechałem "50".


Pokryte śniegiem drogi na północy Mazowsza.

W Ciechanowie przypadkiem trafiłem na jadłodajnię wydającą domowe obiady. Skorzystałem. Poszło szybko i sprawnie. Dalej, przez Grudusk, dojechałem do Chorzeli. Po drodze zrobiło się ciemno. Po raz pierwszy jechałem z lampą na dynamo. Byłem zachwycony jakością oświetlenia. W Chorzelach zjadłem szybką, tłuszczową przegryzkę pod sklepem oraz zapiłem espresso na Orlenie. Jazda "57" do Wielbarka nie była szczególnie nieprzyjemna. Ruch był umiarkowany. Za Wielbarkiem zrobiło się jeszcze bardziej mokro. Na szosie zalegała warstwa wody, poza tym mżawka i mgła dokładały swoje. W Jedwabnie wciągnąłem kolejny kubek śmietany i ruszyłem w kierunku Pasymia. Im bardziej na północ, tym drogi były coraz gorsze. W Pasymiu na Orlenie wypiłem herbatę. Pozwoliło mi to trochę się ogrzać. Dalej był warmiński "interior". Jako taka nawierzchnia skończyła się w Grzegrzółkach. Kolejne kilometry bardziej przypominały jazdę terenową. Kiedy byłem już niedaleko Barczewa, niedokładnie spojrzałem na mapę i kosztowało mnie to kilka kilometrów objazdu. Ponieważ nie chciałem wracać tą samą drogą, zatoczyłem większe kółko, niemal zahaczając o Olsztyn. Za Barczewem drogi nie były lepsze. Dopiero przed Dobrym Miastem trafiłem na odnowioną nawierzchnię. W Dobrym Mieście chwilę odpocząłem na Orlenie. Herbata i hot-dog, ale nie było nawet gdzie usiąść. Ku zgorszeniu obsługi, stołowałem się, siedząc na podłodze. Z Dobrego Miasta, przez Ornetę i Młynary pojechałem do Elbląga. Po drodze zaczęło świtać, ale aura nie zachęcała do jazdy. Na północy śniegu było zdecydowanie mniej niż na Mazowszu.


Bury poranek.

Chyba pierwszy raz w życiu byłem w Elblągu. Nieco rozczarowała mnie tamtejsza starówka.


Na elbląskiej starówce.

Szybko opuściłem miasto. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, pod mostem drogi prowadzącej do Malborka, w środku niczego, trafiłem na otwarty bar. Pani zrobiła mi wyśmienitą jajecznicę na boczku. Za Elblągiem znowu trafiłem na drogi o bardzo złej nawierzchni. Do tego moja mapa nie uwzględniała wielu lokalnych dróg i małych miejscowości. Jechało mi się paskudnie, obolały przez kontuzje, przebijając się przez nierówności dróg i w nastroju, w jaki może wprowadzić wszechobecna szarość i wilgoć.


Depresja.

Nieco okrężną drogą dojechałem do Dzierzgonia. W Dzierzgoniu próbowałem zjeść obiad, zjadłem zupę, ale drugie danie nie wzbudziło mojego zaufania. Zrobiło się jeszcze bardziej zimno i mokro.


W drodze do Dzierzgonia.

Głównymi drogami dotarłem do Iławy. Na wjeździe do miasta, wypiłem sobie jeszcze espresso na Orlenie i pojechałem szukać stacji kolejowej. Ostatecznie dotarłem tam w piątek o godz. 16:20.

Miałem nadzieję, że wrócę rowerem do Warszawy, ale z bólu nie byłem w stanie dalej jechać. Już od dłuższego czasu nie tyle jechałem co turlałem się do przodu, co jakiś czas prowadząc rower, aby mniej bolało. W Iławie złapałem pociąg jadący objazdem z Bydgoszczy do Warszawy. Dzięki objazdowi, pociąg nie zatrzymywał się, aż do Warszawy, Podróż minęła szybko, sprawnie i niedrogo.


Wskazania licznika.

Generalnie wyjazd okazał się dla mnie wielką klapą. Na początku szło całkiem nieźle. Wyszła nawet przyzwoita średnia. Byłem nieco zawiedziony, bo lubię boczne drogi, a te były zawalone mokrym śniegiem i lodem. Grunt żeby jechać, no to jechałem głównymi. Niestety drogi były mokre, a większość tej wody lądowała oczywiście na mnie. W ciągu dnia bardzo to nie przeszkadzało, ale pod wieczór, kiedy zrobiło się zimniej, stało się mało przyjemne.

Problemy zaczęły się, kiedy wjechałem na gościnną ziemię warmińską. Śniegu było tam mniej niż na Mazowszu, ale nawierzchnia dróg to była jedna wielka tragedia. Dziury, wyrwy, łaty, nierówności, itp. Generalnie lubię jazdę terenową, ale tym razem wybrałem się pojeździć szosami. Wąskie opony, zmierzch, warstwa wody z topniejącego śniegu i mżawki, przeplatanej opadami deszczu oraz gęstej mgły. O dziwo, opony całkiem dobrze się sprawdziły. Ale czasu i sił wytraciłem przy tej okazji mnóstwo.

Przez całą noc w zasadzie coś padało. Oprócz wody z nieba i z powietrza, opony zbierały potoki wody z drogi i lały na mnie. Drugiego dnia jazdy też nie było lepiej. Przed południem było trochę suszej, ale później siąpiło na nowo. Do tego z upływem czasu się ochładzało. Dłonie bolały z zimna.

Jeszcze w nocy, na trzeciorzędnych drogach nie było ruchu samochodowego i można było swobodnie szukać przejezdniejszych miejsc na drodze. Od wczesnego rana pojawił się ruch. Na wielu drogach, także tych w miarę głównych, jazda bokiem nie wchodziła w grę rowerem nie terenowym. Można by powiedzieć, że z racji nierówności i zniszczenia nawierzchni, pobocze płynnie przechodziło w asfalt. Za to samochody pędziły, pomimo mało sprzyjających warunków - opady, mgła, mżawka, woda zbierana z jezdni, itp. Było szaro i mgliście. Nawet za widoku jechałem z błyskającymi lampami, aby jadący z naprzeciwka, wyprzedzający ciężarówki, mieli szansę zobaczyć mnie, zanim rozpoczną manewr.

To wszystko to by było nic, gdyby nie to, że moje ciało odmówiło współpracy. Pewnie z powodu zbyt długiej przerwy w jeździe na tym rowerze, bo na rowerze jeżdżę praktycznie codziennie do/z pracy. Tyłek szybko stał się jedną wielką raną. Z upływem czasu było coraz gorzej. Momentami łzy bólu same cisnęły się do oczu. Oprócz tego nadwyrężyło mi się Ścięgno Achillesa w prawej nodze. Ból z tego powodu był dla mnie bardzo uciążliwy. W lewej nodze dla odmiany siadło kolano. Liczne podjazdy, tragiczna nawierzchnia i jeszcze ten ból. Sam w to nie mogłem uwierzyć, ale wielokrotnie po prostu szedłem prowadząc rower, bo nie byłem w stanie jechać. Ból był zbyty silny. Poza tym jedna kontuzja wpływała na drugą. Ból tyłka nie pozwalał pewnie usiąść, to się przekładało na ścięgno, a to pewnie powodowało obciążenie drugiej nogi i ból w kolanie, i tak w kółko. Przez wiele godzin.

Wciąż mam problem z chodzeniem i siedzeniem. Już nie raz sobie postanawiałem, że nie jadę w trasę, dopóki nie znajdę wygodnego siodła i dopóki nie ustawię optymalnie roweru. Miało być dobrze, wyszło jak zawsze.

Pod pewnymi względami to był dla mnie też czas testowania pewnych nowości.

Jedzenie - jak najmniej węglowodanów. Założenia diety niskowęglowodanowej w moim (aktualnym) przekonaniu powinny świetnie się sprawdzać w długotrwałym wysiłku. Od dłuższego już czasu przestawiałem organizm na spalanie tłuszczy. Wiadomo węgle (m.in. cukier, makaron, pieczywo, owoce, itp.) to w największym uproszczeniu, strzał glukozy, a potem zjazd, senność, wyłączenie korzystania z zasobów organizmu - problem z sensownym odżywianiem podczas jazdy. Wciąż trzeba coś jeść, bo głód i zjazd energetyczny powracają regularnie. No i senność, co w przypadku jazdy długodystansowej stanowiło dla mnie jeden z większych dyskomfortów. Organizm nie jest w stanie przestawić się szybko na efektywne spalanie zapasów tłuszczowych. Zatem eksperymentowałem - surowe żółtka jajek, kiełbasa, tłusta śmietana, olej kokosowy, masło, gorzka czekolada 90%, itp. Po drodze żadnych kanapek, drożdżówek, słodyczy, orlenowskich specjałów (poza kawą), itp. Nad ranem wyłamałem się i zziębnięty oraz przemoczony zjadłem hot-doga. Żałowałem tego później, bo czułem go potem długo, no i test został nieco zakłócony. Całkiem nieźle jechało się na takim paliwie. Co ciekawe rzeczywiście nie męczyła mnie senność. Czy to wpływ takiej diety - nie wiem. Także nie miałem zjazdów energetycznych i nie musiałem często jeść. Nieliczni sklepikarze ze zdziwieniem patrzyli, jak zajadam się dużym kubkiem tłustej śmietany. Dało się znaleźć śmietanę bez dodatków (przynajmniej tych deklarowanych przez producenta). Nie czułem się ani ociężały, ani przejedzony, ani głodny.

Taki sposób żywienia wyklucza z użycia stacje benzynowe, Mcdonaldy, itp. Ale za to w niemal każdym sklepie da się znaleźć podstawowe produkty. Łatwo też wozić ze sobą odżywcze produkty. O ile przygotuje się je wcześniej.


Śniadanie przed wyjazdem.

Testowałem też zmodyfikowany napęd. Po zamianie korby z kompaktowej szosowej na górską (było 50/34 jest 38/24) i zamianie kasety na węższą i ciaśniej zestopniowaną (12-13-14-15-16-17-19-21-24-27). Idealnie! W końcu korzystam z całego zakresu kasety i w interesującym mnie zakresie podstawowym, czyli tym, z którego korzystam najczęściej, mam ciasne stopniowanie co jeden ząb. Mogłem precyzyjnie dobierać kadencję do swoich możliwości, niezależnie od wiatru, pochyłości terenu, stanu nawierzchni, zmęczenia, bólu, itp. Od góry, dawało się kręcić do około 38 km/h. Jak na ten wyjazd to i tak było z zapasem. Od dołu - zabrakło tak stromych podjazdów, aby wogóle skorzystać z młynka.

Nowością dla mnie było też oświetlenie (Supernova E3 Pro - kupiłem używaną w dobrej cenie) na dynamo (Shutter Precision PD-8). Pierwsza klasa! W końcu światła tyle ile potrzeba i bez sępienia na akumulatorach. Gdyby nie to, te parszywe "asfalty" musiałbym pokonywać jeszcze wolniej i uważniej. Szczególnie na zjazdach z pagórków. Przydałoby się jeszcze wykombinować jakieś mocowanie wyżej, na kierownicy. Koło pod dynamo zostało zaplecione na obręczy (Road Runner Mach1 622x15c) pod hamulce szczękowe. Dzięki temu pasuje zarówno do gravela z hamulcami tarczowymi jak i do szosy z hamulcami szczękowymi.

No i opony (Panaracer GravelKing 700x26C napompowane zgodnie z zaleceniem producenta 7.4 bar). Nie spodziewałem się, że wytrzymają taką nawierzchnię. No i do tego było na tyle miękko i wygodnie, że dało się jechać całkiem szybko i pewnie. Ciekawe czy to zaleta szerszych opon czy stalowej ramy roweru.

Rower wyekwipowałem bikepackingowo. Teraz, z uwagi na zimową porę i niewiadome warunki - ni to mróz, ni to chlapa - miałem ze sobą więcej zapasowych, newralgicznych ubrań. Zresztą, jak zwykle z lenistwa i chomikowania na czarną godzinę, z ubrań tych nie skorzystałem. Ale w korzystniejszych porach roku, rezygnacja z tych ubrań da dodatkową przestrzeń ładunkową bez konieczności stosowania dodatkowych toreb. Trójkąt Triglava nie przemókł!

Przydałoby się jeszcze jakieś wygodne, dopasowane dla mnie siodło.