Majówka w Beskidzie.

Poniedziałek, 6 maja 2019 · Komentarze(2)
Na tegoroczną majówkę długo czekałem i cieszyłem się na myśl, że dostanę w prezencie kilka dni wolnego. Różne pomysły przychodziły mi do głowy, a największym problemem był wybór tego jednego. Ale im bliżej wyjazdu, tym prognozy pogody okazywały się być coraz mniej korzystne. Miało być zimno i, co gorsze, mokro. Po trochu niemal wszędzie, gdzie mógłbym pojechać. Pomyślałem, że skoro i tak miało być kiepsko z pogodą, to niech przynajmniej towarzystwo będzie doborowe. Tyle się naczytałem relacji z imprez ultra, a tu nagle przytrafiła się okazja poznać ludzi z czołówki! Dosłownie w ostatniej chwili postanowiłem więc dołączyć do ekipy wybierającej się na objazd trasy planowanego na lato maratonu w Beskidach. Przy okazji na własne oczy chciałem się przekonać jak pokonuje się terenowe trasy na rowerach typu gravel. W mojej ocenie, ten rodzaj roweru, to nic innego, jak wytrzymalsza szosa, którą bez strachu można zjechać z asfaltu na ubity szuter. Nie wyobrażałem sobie tego rodzaju roweru na beskidzkich drogach, samemu więc zabrałem mojego starego, wysłużonego górala. Zabrałem też ekwipunek biwakowy, bo za bardzo nie wierzyłem, że uda mi się dotrzymać tempa zawodnikom ultra, jadących na lekkich rowerach, z zamiarem nocowania pod dachem.

Wybrałem się dosłownie w ostatniej chwili. Po powrocie z pracy nie bardzo miałem chęć się pakować. Z chłopakami byłem umówiony niezobowiązująco, prognozy pogody zapowiadały armagedon, a po całym dniu byłem bez sił. Ostatecznie, tylko na skutek tego, że i tak musiałem odwieźć domową ekipę na rajd w Beskid Niski no i, że szkoda byłoby okazji poznania chłopaków, zebrałem się, i przed godziną 23 wyjechałem autem z Warszawy. Dociągnąłem do Rzeszowa, gdzie oddałem auto, a sam przesiadłem się w pierwszy pociąg do Przemyśla. Chłopaki nocowali w PTSM-ie w Przemyślu. Kiedy tam dotarłem, zbierali się właśnie do śniadania. I tak zaczęła się ta wycieczka ...


Wyruszyliśmy z Przemyśla. Po krótkim błądzeniu po mieście, ustaliliśmy jedyny słuszny kierunek czyli ... do góry. Pierwsza stroma ścianka trafiła się już na wyjeździe z miasta, ale dalej była przyjemna jazda grzbietem.



Zjechaliśmy do Rokoszyc i dalej asfaltem do Brylińców.




Gravel (zapamiętajmy to słowo) na podjeździe na grzbiet Połoninek Rybotyckich okazał się nieco wilgotny.





Zaproponowałem więc chwilowe porzucenie śladu na rzecz przebicia się grzbietem. Przynajmniej dało się pchać bo błoto nie zapychało widelców.



Okazało się, że kolce tarniny skutecznie zamieniły gravelowe opony w sito. Łataniu nie było końca. Na szczęście wszystko to miało miejsce na pierwszympunkcie. Korzystając z okazji przekonywałem chłopaków do zamiany żeli na bardziej tradycyjne odżywki.



Humory nadal dopisują. Mało kto wie, ile jeszcze ma dziur w dętkach, kolców w oponach i błota przed sobą.



Pod koniec dnia przyszła niewielka zlewa. Skłoniło to grupę do zmiany planów i poszukiwania bezpiecznejbazy. Ostatecznie zakotwiczyliśmy w Ustrzykach Dolnych po przejechaniu niespełna 90 km i podjechaniu nieco ponad 1800 m.



Rano ekipa postanowiła przygotować się do czekających nas zmagań. Polegało to m.in. na wymianie dętek i opon, klocków hamulcowych oraz na zakupie całego zapasu łatek.



Właściciel sklepu podziwiał chłopaków za ich liczne sukcesy kolarskie.



Ja też przygotowałem się do dalszej drogi przez bieszczadzki interior.



Ściana płaczu pojawiła się szybko i znienacka, na podjeździe na grzbiet Żukowa. Tak się kończy wyruszanie w trasę o suchym pysku.



Grzbiet Żukowa okazał się być przyjemny, zjazd nieco błotnisty, ale prawdziwy sprawdzian dla graveli miał się odbyć podczas pokonywania masywu Łabisk. Chłopaki nawet zastanawiali się którędy ominąć ten odcinek, ale po prostu nie było jak.



Gravel czasem był ukryty pod warstwą wody z ostatnich opadów.






Szybki browar zamiast żelu i od razu wszyscy zadowoleni.



Po pokonaniu odcinka specjalnego, nic już nie mogło nas powstrzymać. W poszukiwaniu sklepu udaliśmy się Małą Obwodnicą Bieszczadzką do Polany.



Dalej było bardzo przyjemnie. Pogoda dopisywała, drogi były utwardzone, nie brakowało szybkich zjazdów z przeszkodami. Tak dotarliśmy na nocleg do Bacówki PTTK Jaworzec. Obiekt był przepełniony, ale kulinarnie na medal. Dzień zakończyliśmy z wynikiem poniżej 70 km i z niecałymi 1700 m podjazdów.



Rano zwinęliśmy się sprawnie i wyruszyliśmy w dalszą trasę.







W drodze do Cisnej złapałem kapcia. Chłopaki odjechali, a kiedy znowu się spotkaliśmy w Cisnej, okazało się, że prognozy zapowiadają pogodowy armagedon i zarządzono ewakuację najkrótszą drogą do Komańczy na pociąg. Zostałem sam i postanowiłem kontynuować objazd. Najpierw oczywiście uzupełniłem zapasy browarów. Po tym, mogłem już spokojnie jechać, delektując się bieszczadzkimi klimatami.


Za Solinką droga skończyła się, ale dało się jechać torowiskiem.



Przebiłem się do Balnicy. Zmodyfikowaną trasą, obejmującą co fajniejszegravele w okolicy, bardzo późnym wieczorem dotarłem do Chałupy w Zawadce Rymanowskiej. W międzyczasie rozpadało się na dobre. Lało i lało, przeszła burza, wiało i zrobiło się zimno. Nie przeszkodziło to zbytnio w jeździe i odwiedzeniu kilku ulubionych miejsc. Prawdziwy armagedon dopadł mnie dopiero na drodze z Lubatowej do Zawadki. Gravel tak tam rozmiękł, że nie dawało się nawet prowadzić roweru. Bardzo dużo czasu zajęło mi pokonanie tych kilku, ostatnich kilometrów. Z bezsilności chciało się płakać.



Po dotarciu do Chałupy, spędziłem jeszcze niemal godzinę w strumieniu, odlepiając błoto, które nie chciało ustąpić. Obawiałem się, że jak zaschnie, będzie jeszcze gorzej. W Chałupie było sporo ludzi, byłem cały przemoczony, i ubłocony, koło północy położyłem się więc spać na zimnym strychu. Dzień całkiem przyzwoity - prawie 150 km i niecałe 3000 m podjazdów. Z uwagi na zimno, dla rozgrzewki, nie żałowałem sobie tego dnia podjazdów.


Rano nie padało. Wyruszyłem wcześnie, pomimo, że musiałem jeszcze naprawić rower po uszkodzeniach spowodowanych przez błoto. W Tylawie w knajpie udało mi się zjeść śniadanie, po czym ruszyłem na kolejne spotkanie z beskidzkim błotem.

W Myscowej pod sklepem - zamiast żelu:



Różne formy gravelu:


Dzień upłynął całkiem miło. Pokręciłem się po Beskidzie Niskim, wpadłem m.in. do bacówki w Bartnem oraz na ześrodkowanie Rajdu Beskid Niski. Przyzwoity obiad zjadłem w stadninie w Regetowie. Pod wieczór kontynuowałem objazd śladu. Wysową minąłem po zmierzchu. Na nocleg podjechałem na Przełęcz Lipkę. Udało się przejechać nieco ponad 120 km i pokonać prawie 2800 m podjazdów.



Rano, zgodnie z przewidywaniami padało i było zimno. Był to dzień powrotu, ale musiałem dotrzeć do transportu. Uwalony błotem i mokry od stóp do głowy dotarłem do Muszyny. Rower i siebie umyłem myjką ciśnieniową na samoobsługowej myjni. Padał deszcz na zmianę ze śniegiem, wiało, a temperatura oscylowała w około 3-4 stopni Celsjusza. Wyszło 45 km i niecałe 700 m podjazdów.




Wyjazd bardzo udany. Cieszę się, że pojechałem i że poznałem chłopaków. Szkoda, że tak krótko przyszło nam jechać razem, ale wielki świat, z którym mieli on-line kontakt wzywał.

Trasa:


Bohaterowie - czyli słynne Gravele:






Do zobaczenia na szlaku!





Komentarze (2)

Hahaha; Pablo przeceniasz chłopców- szkoda tylko Krzycha-On na rasowym rowerze MTB. "Czołówka" hahahahahahah Pzdr. G

Gallicjanin 15:20 czwartek, 9 maja 2019

spoko relacja, wygląda, jakby to był taki lajcik XD. Co do sklepu... wymieniałem w nim kolcki na BBT 2016, jak zjechałem je wcześniej do zera jadąc w deszczu kilkaset km :)

elizium 10:38 poniedziałek, 6 maja 2019
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!