2016/07/03 "Niedzielne rowerowanie z przyjaciółmi po podwarszawskich lasach"
To była dla nas długa i urozmaicona niedziela.
O 4:20 byliśmy już na skraju lasu (co wymagało wyruszenia spod domu ok. 3:20). Kończyliśmy z niedosytem na skraju innego lasu o 22:20. Niestety obowiązki dnia codziennego nie pozwoliły dłużej cieszyć się jazdą.
Świtkiem było jeszcze sucho - choć ponuro. Prognozy pogody nie dawały złudzeń. Będzie mokro, bardzo mokro. Czekając na spełnienie się tej przepowiedni pędziliśmy leśnymi ścieżkami. Dziewczyny od rana narzuciły szybkie tempo.
Deszcz nie dał na siebie długo czekać, pozostał też z nami na całkiem długo czas.
Padało przez kilka godzin. Momentami wręcz lało. Ale jakoś nam to szczególnie nie przeszkadzało. Może dlatego, że to był tylko jednodniowy wyjazd.
Dziewicza, mokra trawa na wale wiślanym.
Wał wiślany pod Górą Kalwarią.
W drodze.
Marin świetnie się sprawdził na piachu i w trudniejszym terenie. Pewnie zjeżdżało się singlami z licznych wydm. Wciąż nie wiem, czy więcej było korzyści z łatwiejszego pokonywania takich odcinków, czy może jednak swoimi szerokimi i ciężkimi kołami więcej wycisnął z nas sił, podczas pokonywania łatwych odcinków.
Droga.
Wąski tor.
"Siódemka".
"Na szlaku".
W drodze.
Furtka na wiadukt na 8-ką tym razem była zamknięta ...
... udało się nam ją jednak otworzyć (aby móc kontynuować wędrówkę turystycznym szlakiem).
Pawle - ja nie dam rady?!
W drodze.
Aleja.
Drugi obiad tego dnia. Kolejne wielkie pizze czekają na nas na sąsiednim stoliku.
To była bardzo miła niedziela spędzona w gronie prawdziwych przyjaciół! Dziękuję!
Dystans niezbyt długi, ale "czuje się go w całym ciele". Kilkukrotnie dłuższy dystans i czas spędzony na szosie, u mnie nie pozostawia po sobie aż tak dotkliwych skutków, ale też nie daje tylu przeżyć i wrażeń.