2016/05/21 "To się lubi, co się ma"

Sobota, 21 maja 2016 · Komentarze(14)
Kategoria poza miastem, 500, relaks

Zazdroszczę wszystkim tym, którzy mogą swobodnie dysponować wolnym czasem i kiedy tylko nadarzą się sprzyjające warunki mogą po prostu wsiąść na rower i pojechać. Bycie wdowcem z dwójką małych dzieci jednak bardzo ogranicza możliwości wyjazdowe. Nawet jeżeli udałoby się świetnie zorganizować codzienne sprawy, pracę, szkołę, dom i wszystkie inne duperele, to i tak pozostaje w zasadzie tylko jeżdżenie do pracy oraz terenowe wycieczki z dziećmi (osoby z dziećmi zapraszam do współpracy ). Czasem ktoś się nade mną ulituje i zaoferuje pomoc zajmując się dziećmi, ale i wtedy trudno jest wybrać się na jakąś atrakcyjną trasę, bo po prostu brakuje już na to czasu i energii. Dzieci trzeba wyekwipować, odwieźć, odebrać o cywilizowanej porze i przygotować do kolejnego dnia w szkole. Odpadają więc od razu co fajniejsze trasy ze względu na czas i odległość. Nie da się skorzystać z optymalnych połączeń kolejowych, zaplanować powrót późną porą, wykorzystać sprzyjającą pogodę, itp. Po prostu żal. Nic więc dziwnego, że kiedy w ostatniej chwili dowiedziałem się, że mógłbym mieć wolny weekend, nie patrząc na zmęczenie, permanentne niewyspanie oraz nękające mnie od kilku dni przeziębienie postanowiłem skorzystać.

Piątkowy bardzo późny wieczór - w domu "sajgon", ale dzieci odwiezione i prawie dwa dni do dyspozycji. Tylko ... siły brak. Byłem tak zmęczony i niewyspany, że nie byłem w stanie ani się zebrać i spakować ani niczego zaplanować. Choć czułem czym to się skończy postanowiłem zostawić to na rano. Zresztą i tak nie pospałem bo tak mnie męczył kaszel i bolące gardło, że kilka razy budziłem się i próbowałem coś z tym zrobić. Posunąłem się nawet do wypicia mieszanki kurkumy i kardamonu z cytryną i miodem. Ale i to nie pomogło.

Ranek zgodnie z przewidywaniami przedłużył się bardzo. Za bardzo. Jakimś cudem się zebrałem, ale wciąż nie miałem planu, choćby zarysu trasy. W końcu panika zmarnowania wolnego weekendu była tak wielka, że po prostu rzuciłem okiem na prognozę pogody, wybrałem ćwiartkę Polski po której się pokręcę, zabrałem ze sobą kilkanaście map, i mając w planie "się zobaczy po drodze" o godzinie 10:10 wyszedłem z domu. DOPIERO o 10:10 - połowa dnia ZMARNOWANA!

Aby nie tracić więcej czasu postanowiłem z Warszawy wyjechać jak najprościej. Wybór padł na Górę Kalwarię. Dosyć już miałem jeżdżenia szosówką po żwirowym wale, pojechałem więc przez naokoło przez Wilanów w stronę Powsina. Nie znałem tej trasy, a nie chciało mi się montować mapnika i wyjmować map, pojechałem więc z nadzieją, że nad Wisłę trafię za innymi szosowcami. Nie pomyliłem się. Dzień był pogodny, więc okolica wyglądała jak trasa Wyścigu Pokoju. Zagadana przeze mnie para miłych szosowców wzięła mnie na koło i doprowadziła do asfaltowej trasy przy wale wiślanym. Tam się pożegnaliśmy, a ja poleciałem dobrze mi znaną trasą w kierunku Góry Kalwarii. Im dalej tym szosowców było mniej, na południe od Góry Kalwarii nie spotkałem już nikogo. Na podjeździe w Górze Kalwarii spotkałem Roberto.

Ponieważ byłem w niedoczasie, po zjedzeniu żurku w Górze Kalwarii dalej poleciałem na Pionki trasą znaną mi z niedawnego wyjazdu do Lwowa. W Pionkach, poirytowany brakiem miejsca do siedzenia na Orlenie skusiłem się na zapiekankę w budzie nieopodal stacji. I tak potrzebowałem chwili czasu na spojrzenie na mapy i wyznaczenie jakiegoś zgrubnego planu dalszej jazdy. Nigdy nie byłem w Sandomierzu, to znaczy byłem nie raz przejazdem w drodze na Ukrainę. Pomyślałem więc, że to niezła okazja na zajechanie na sandomierki rynek. Wybrałem jakieś składające się w mniejszą lub większą całość boczne drogi i ruszyłem. Najpierw na Czarnolas, potem miałem jechać na Kazimierz. Nie bardzo jednak miałem ochotę jechać główną drogą oraz później przebijać się przez Puławy. Chodziło mi po głowie, że w Kazimierzu jest prom przez Wisłę. Zajechałem więc od strony Janowca. Bardzo miłe miasteczko. Żałowałem, że jestem w trasie bo miło by się posiedziało przy piwie w jednej z knajpek.

Prom rzeczywiście był. Po krótkim oczekiwaniu udało się przeprawić (opłata 6 zł). Droga po wschodniej stronie Wisły nie jest asfaltowa. W Kazimierzu zjadłem tylko lody i się zmyłem. Kupa ludzi. Gdybym nie był sam to pewnie byłoby fajnie. Można by było w miłym towarzystwie posiedzieć, coś zjeść, napić się dobrej kawy. Samemu mi się po prostu nie chciało. W oko wpadła mi dziewczyna, która snuła się po kazimierskim rynku z wazonem pełnym róż na sprzedaż. Brakowało jednak romantycznych facetów chcących uszczęśliwić swoje ukochane kobiety.

Za Kazimierzem zaczęły się pagórki. Zaskoczony byłem tym, że jestem w stanie podjeżdżać te podjazdy na szosowym napędzie. W dół śmigało się bardzo przyjemnie. Udało mi się nawet przekroczyć 60 km/h. Dla takiego jak ja, początkującego użytkownika roweru szosowego to było spore wydarzenie.

Chciałem wykorzystać jak najwięcej dnia, tym bardziej, że wyjechałem tak późno, że wstyd mi było przed samym sobą. Gnałem więc na południe. Okolica rolnicza, a raczej sadownicza, jak dla mnie mało ciekawa. Miałem nadzieję, że dociągnę na raz do Sandomierza, ale jak spojrzałem na mapę to postanowiłem jednak zjeść coś po drodze. W Józefowie nad Wisłą trafiłem całkiem miłą pizzerię. Ledwo zmieściłem w siebie małą pizzę.

Dzień jest już długi. Do tego akurat była pełnia księżyca. Nic więc dziwnego, że jeszcze po godzinie 21 lampki używałem tylko w charakterze świateł pozycyjnych. W końcu jednak zrobiło się ciemno i trzeba było jechać na światłach. Na skraju jednej z wsi napotkałem patrol policji spisujący akurat miejscowego rowerzystę - czyżby akcja w stylu "trzeźwość na dwóch kółkach"? Odkąd zrobiło się ciepło, po zmroku po wioskach w zasadzie trudno znaleźć miejsce - sklep/przystanek bez grupy pijącej tam napoje wyskokowe. Po pewnej godzinie robi się głośno i czasem niezbyt przyjaźnie.

Sandomierz przyszło mi "zwiedzać" po zmroku. W sumie to dobrze, bo rynek miał dzięki temu bardzo fajny klimat. Ludzie siedzieli w knajpach, spacerowali. Tu znowu żałowałem, że jadę samotnie. Fajnie by było spędzić tu trochę czasu. Objechałem rynek. Nie było sensu samemu siadać w knajpie, pojechałem więc na dół na Orlen i tam przy dwóch dużych kawach zaplanowałem dalszy przebieg trasy. Żałowałem, że mam tak mało czasu, bo podobnie jak sandomierskiego, tak nie widziałem rynku zamojskiego, przejeżdżając obwodnicą tego miasta dziesiątki razy w drodze na Ukrainę. Niestety Zamość tym razem był poza moim zasięgiem czasowym.

Z Sandomierza wyruszyłem w noc. Zrobiło się zimno. Założyłem prawie wszystko na siebie, a i tak mną telepało. Niestety przeziębienie dawało mi coraz bardziej w kość. Od początku miałem problem z głębszym oddechem. Niemal co chwila wypluwałem z siebie masę jakiegoś zielonego, na zmianę z brązowym, gęstego syfu. Co jakiś czas trafiał się skrzep z krwią. Na początku się tym trochę przejąłem, ale później uznałem za typowe. Gardło bolało tak, jak bym próbował połknąć szkło lub gwoździe, bolały mnie zatoki i generalnie całe ciało. Kasłałem. Po zmroku doszło jeszcze to telepanie. No ale jakoś się jechało. Zimą przynajmniej nie ma tych wszystkich zarazków w powietrzu i można spokojnie śmigać. Ale to wszystko to i tak pikuś w porównaniu do bólu tyłka, który z każdym kilometrem kontaktu tej części ciała z siodłem, tylko się nasilał.

Świt zastał mnie gdzieś w rejonie Zachodniego Roztocza. Momentami było tam jak na pogórzu. Wzgórza poprzecinane dolinami, wiele podjazdów i zjazdów. Niestety drogi na Lubelszczyźnie są w tak tragicznym stanie, że w wielu miejscach po prostu trudno było w ogóle jechać, o zjazdach nie wspominając. Po prostu Ukraina w Polsce!

W sumie to nawet dobrze, że ten odcinek przyszło mi pokonywać w nocy. Sporo tam nabudowali DDRów i innych szlakopodobnych tworów - np. słynne GreenVelo - w nocy mogłem przynajmniej swobodnie ciąć drogą, za dnia pewnie by na mnie trąbili i koniecznie chcieli przekierować na drogę dla rowerów. o ewentualnym spotkaniu z policją nie wspominając.

Noc ciężko zniosłem, zaległości w śnie i zmęczenie przeziębieniem nie dodawały skrzydeł. Wręcz przeciwnie. W efekcie miałem żenujący czas i prędkość średnią. Do tego wszystkiego przyczynił się też niesprzyjający wiatr. W ogóle miałem wrażenie, że prognozy pogody pod tym względem nie sprawdziły się. Wiatr miał nie przeszkadzać, tymczasem, choć niezbyt silny, wiał tak, że stanowił dla mnie dodatkowe obciążenie. Zacząłem się nawet obawiać czy zdążę wrócić na czas. Podświadomie myślałem o sposobach ewentualnej ewakuacji komunikacją. No ale było jeszcze na tyle wcześnie, że myśli te postanowiłem odłożyć na później.

W międzyczasie podjadałem trochę słodkiego. Niestety słodkie w efekcie usypia. "Uratował" mnie Orlen w Wysokiem. Gorąca kanapka i duży kubek herbaty podniosły mnie na nogi. Niestety nie uratowały bolącego tyłka. Wlokłem się więc niezbyt szybko przez niezbyt przeze mnie lubianą Lubelszczyznę na północ. Bolący tyłek, niesprzyjający wiatr, dziurawe drogi i liczne podjazdy były jak kłody rzucane pod nogi. Do tego szybko zrobiło się upalnie. Termometr wskazywał ponad 30C - jak dla mnie to o 30 za dużo.

Lublin, Świdnik i Łęczną celowo minąłem bokiem. Nie miałem ochoty wbijać się w miasta. Gdybym miał więcej czasu to w ogóle trasę poprowadziłbym inaczej, ale robiło się coraz później, a ja niezbyt przybliżałem się do Warszawy. Nie mogłem już sobie pozwolić na zapuszczenie się w ciekawsze okolice. Minąłem Lubartów i mozolnie kręciłem na Warszawę. Największym moim zmartwieniem było tak ustawić tyłek względem siodełka aby bolało jak najmniej. Z każdym kilometrem żałowałem, że nie założyłem do szosówki skórzanego Brooksa. Naturalne materiały, takie jak skóra czy wełna sprawdzają mi się znacznie lepiej niż syntetyki.

Wieprz przekroczyłem pod Jeziorzanami. Panował tam prowincjonalny klimat sennego miasteczka - jak z dwudziestolecia międzywojennego. Ależ fajnie byłoby tam posiedzieć, wypić parę piw, popatrzeć na ludzi. Niestety ... czas już naglił.

Pięćsetka stuknęła pod Adamowem. Nigdy wcześniej nie jeździłem takich dystansów, a tu już kolejna z rzędu w tym roku. Dopóki sam nie spróbowałem wyobrażałem sobie, że to jest poważne wyzwanie, teraz wiem, że to jest po prostu tylko kwestia dłuższego czasu jazdy i trochę niewygód, za to satysfakcja z pokonania takiego dystansu jest spora. Żeby jeszcze mieć jakiś sensowny czas ... Z tej okazji zafundowałem sobie w nagrodę duże lody w tradycyjnej cukierni. Dowlokłem się do Krzywdy i tam coś się zmieniło. Może to wiatr zaczął zmieniać kierunek - sam nie wiem. Ale ani nie przestał mnie boleć tyłek, ani nagle nie ozdrowiałem, ani upał nie zelżał w swoim apogeum, jednak wstąpiły we mnie nowe siły. Chwyciłem kierownicę w dolnym chwycie i pomknąłem. Na liczniku przybywało kilometrów ale także rosła moja prędkość. Jakież było moje zdumienie, początkującego użytkownika roweru szosowego, kiedy mając za sobą ponad 500km niemal nieprzerwanie leciałem z prędkością 38-40 km/h. Odpuszczałem tylko na momenty, kiedy próbowałem zmienić pozycję tyłka w siodle. Krótki postój zrobiłem sobie dopiero na Orlenie w Stoczku Łukowskim. I tak musiałem zmienić arkusz mapy. Zjadłem wybornego Magnuma i popiłem podwójnym espresso. To znowu mnie rozbudziło i dodało mi sił. I dalej ... dolny chwyt ... momentami nawet zacząłem łapać o co chodzi w pedałowaniu w butach SPD. Kiedy tylko sobie o tym przypominałem moja prędkość rosła o 4-6 km/h.

Niestety wjazd do Warszawy szosówką,w niedzielne popołudnie do przyjemnych nie należy. Terenówką wbijam się w las i tyle mnie widzieli, szosą muszę się trzymać asfaltu. Wszystkie drogi zawalone. Duży ruch, koleiny, itp. Wykombinowałem dojazd do Siennicy, potem przebicie się do 50-ki, rundę po wioskach i wzdłuż Świdra do Wiązowny. Dalej jednak trzeba było jechać 17-ką. Dopóki do Zakrętu jest pobocze jedzie się nieźle, dalej jest mniej przyjemnie. Próbowałem ominąć ten odcinek przez Wesołą, ale skończyło się tylko generalnym wkurzeniem i powrotem na główną szosę.

Z trasy jestem mało zadowolony. Gdybym nie był przeziębiony, gdybym miał jakiś plan, przygotował się wcześniej, pewnie lepiej wykorzystałbym wolny czas. Sporo czasu wytraciłem po drodze na "walkę" z niezorganizowanym bagażem, na planowanie trasy, żonglowanie mapami. Cieszę się, że w ogóle mogłem się ruszyć, chociaż niedosyt pozostał. To była druga moja trasa na rowerze szosowym. W zasadzie pierwsza dłuższa w butach SPD, pierwszy raz w życiu jechałem w bieliźnie z wkładką. Największą dolegliwością okazał się ból tyłka od siodełka. Bolały mnie też dłonie od ściskania kierownicy. But SPD wygniótł mi boleśnie bok prawej stopy. Na koniec czułem się tak, że gdyby nie ból tyłka to w zasadzie mógłbym tak jechać i jechać. Nie czułem zmęczenia fizycznego, raczej znużenie z powodu niewyspania. I tak wolałbym dalej jechać niż wracać do codziennego kieratu.


Fotorelacja:
W drodze do Wisły pilotują mnie szosowcy.


Obowiązkowy żurek w Górze Kalwarii.


Przerwa na kawę w Warce.


Zapiekanka w Pionkach. Pora zaplanować dalszy przebieg trasy.


W Czarnolesie.


Lubelszczyzna.


Ruiny w Janowcu.


Prom Janowiec-Kazimierz Dolny.


Na rynku w Kazimierzu Dolnym.


Pizza - namiastka obiadu.


Świętokrzyskie - tym razem tylko na chwilę.


Towarzyszyła mi pełnia.


W Sandomierzu.


W Sandomierzu.


W Sandomierzu.


W Sandomierzu.


Dalsze plany.


Podkarpackie - też tylko na chwilę.


Znowu Lubelskie - kraina dziurawych dróg.


Równa droga na Lubelszczyźnie. To trzeba uwiecznić na fotografii.


Na skraju Roztocza.


Kalibracja wysokościomierza.


Dzikie przejście pod nową ekspresówką.


Podzamcze k/ Mełgwi.


Bystrzyca pod Bystrzycą.


W Lubartowie.


Wieprz.


Lody w nagrodę za kolejną w tym sezonie pięćsetkę.


Upał! Wolałbym o trzydzieści stopni mniej.


Łakomstwo!


Wreszcie Mazowieckie!


Prawie w domu. Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów walki z samochodami.


629,68 km w czasie 24:31 netto (aż 33:05 brutto). 2437m podjazdów.


Trasa:
Warszawa – Powsin – Okrzeszyn – Obórki – Ciszyca – Gassy – Kopyty – Imielin – Piaski – Cieciszew – Dębówka – Podłęcze – Wólka Dworska – Góra Kalwaria – Coniew – Potycz – Konary – Magierowa Wola – Piaseczno – Warka – rz. Pilica - Czerwonka – Wyborów – Grabów nad Pilicą – Nw. Wola – Mariampol – Moniochy – Głowaczów – rz. Radomka – Lipy – Brzóza – Str. Brzóza – Ursynów – Cecylówka – Przejazd – Pionki – Suskowola – Kol. Suskowola – Patków Długi – Dąbrowa Las – Policzna – Zakościół – Czarnolas – Wygoda Stara – Chechły – Helenów – Polesie Mł. - Wólka Łagowska – Łagów – Mszadla Stara – Kulczyn – Przyłęk – Szlachecki Las – Rudki – Janowice – Janowiec – rz. Wisła – Kazimierz Dolny – Dobre – Wilków – Urządków – Szczekarków – Majdany – Las Dębowy – Zakrzów – Braciejowice – Janiszów – Kamień – Kamień Kol. - Piotrawin – Kaliszany Kol. - Str. Kaliszany – Łopoczno – Kolczyn – Józefów – Basonia – Wałowice – Wałowice Kol. - Popów – Bliskowice – Świeciechów – Rachów – Annopol – rz. Wisła – Maruszów – Linów – Zawichost – Winiary – Winiarki – Słupcza – Dwikozy – Rzeczyca Mokra – Gierlachów – Sandomierz – rz. Wisła – Trześń – Zalesie Gorzyckie – Gorzyce – Pączek Gorzycki – Pasternik – Wólka Skowierska – Skowierzyn – rz. San – Radomyśl nad Sanem – Żabno - Wola Rzeczycka – Dąbrowa Rzeczycka – Lipa – Zaklików – Majdan Łysakowski – Brzeziny – Stojeszyn II – Słupie – Modliborzyce – Zamek – Wolica Kol. - Wolica II – Wierzchowiska I – Wierzchowiska II – Pasieka – Błażek – Batorz – Wólka Batorska – Ponikwy – Wólka Ponikiewska – Targowisko – Biskupie – Dragany – Wysokie – Józefin – Giełczew I – Giełczew Doły – Radomirka – Krzczonów II – Borzęcin – Krzczonów – Olszanka – Chmiel II – Majdanek Kozicki – Marysin – Kawęczyn – Bystrzejowice A – Wierzchowiska II – Mełgiew – Łuszczów II – Łuszczów I – rz. Bystrzyca – Bystrzyca – Kol. Charlęż – Jawidz – Rokitno – Wólka Rokicka – Baranówka – Trzciniec – Łucka Kol. - Lubartów – Skrobów Kol. - Siedliska – Kozłówka – Kamionka – Kierzkówka – Rudno – Michów – Mejznerzyn – Anielówka – Drewnik – rz. Wieprz – Jeziorzany – Przytoczno – Krzówka – Ernestynów – Konorzatka – Czarna – Adamów – Kol. Dębowica – Krzywda – Radoryż Kościelny Kol. - Str. Patok – Fiukówka – Osiny – Wnętrzne – Aleksandrów – Turzec – Stoczek Łukowski – rz. Świder – Zgórznica – Kołodziąż – Seroczyn – rz. Świder – Żebraczka – Oleksianka – Roztanki – Latowicz – rz. Świder – Wielgolas – Żaków – Str. Wieś – Str. Siennica – Siennica – Pogorzel – Nw. Pogorzel – Grzebowilk – Teresin – Rudzienko – Grębiszew – Dobrzyniec – Bolesławów – Glinianka – Lipowo – Malcanów – Dziechciniec – Pęclin – Wiązowna Kościelna – Wiązowna – Góraszka – Majdan – Zakręt - Warszawa

Mapa topograficzna Polski 1:100.000 (wydanie turystyczne), Wojskowe Zakłady Kartograficzne, Warszawa; arkusze: Warszawa-Wschód (nr N-34-139/140; wydanie III; 2001), Góra Kalwaria (nr M-34-7/8; wydanie I; 1997), Radom (nr M-34-19/20; wydanie I; 1996), Starachowice (nr M-34-31/32; wydanie I; 1998), Ostrowiec Świętokrzyski (nr M-34-43/44; wydanie I; 1999), Tarnobrzeg (nr M-34-55/56; wydanie I; 1993), Stalowa Wola (nr M-34-57/58; wydanie I; 1997), Kraśnik (nr M-34-45/46; wydanie I; 1999), Lublin (nr M-34-33/34; wydanie I; 1999), Lubartów (nr M-34-21/22; wydanie I; 1997), Łuków (nr M-34-9/10; wydanie I; 1997).


Komentarze (14)

@ starszapani

Nie traktuję roweru, ani jako cudownego leku na troski, ani jako czegoś Zamiast prawdziwego życia. Raczej jako Tę odrobinę przyjemności. Nie ma co szarpać się ze sprawami, na które nie ma się wpływu. Jestem realistą :-)

BTW: lejąc w gardło mocną wódę chyba mało kto zastanawia się nad jej wpływem na własne zdrowie. Liczą się Kwestie Wyższe :-)

garmin 21:46 niedziela, 29 maja 2016

Twój wpis (oraz wcześniejsze) jak i komentarze nie sugerują raczej lekko pogorszonego stanu zdrowia. Poza tym nie sądzę, żeby taka trasa będąc chorym była odpowiednim lekiem na troski. Pewnych spraw rower nie rozwiąże.

starszapani 21:01 niedziela, 29 maja 2016

@ starszapani

Czuję się generalnie na tyle nieszczęśliwie, że taki drobiazg jak mój lekko pogorszony stan zdrowia to jedno z ostatnich, o co mógłbym się troskać.

garmin 20:54 niedziela, 29 maja 2016

Mam bardzo mieszane uczucia odnośnie robienia takiej długiej trasy przy takim stanie zdrowia....

starszapani 07:01 niedziela, 29 maja 2016

Zrób sobie testy na boreliozę.

michuss 20:49 czwartek, 26 maja 2016

Chłopaki w robocie mnie straszą, że to choróbsko co mnie wciąż parszywie trzyma to przez kleszcza, który mnie dopadł na jednej z niedawnych wycieczek.

garmin 18:49 środa, 25 maja 2016

@ michuss

Dziękuję za słowa otuchy.

"Dystans" to ostatnia rzecz jaka mi została. Jest pod ręką, w zasięgu, na łatwo dostępnej szosie. Może dlatego nie odczuwam tego jako coś nadzwyczajnego, tym bardziej w porównaniu z tym co robiłem wcześniej. Niewygody mi nie przeszkadzają - przywykłem. Do miejsc, które lubię praktycznie nie mam teraz możliwości się dostać z uwagi na ograniczony czas (bez dzieci) i niebezpieczeństwo oraz trudy podróży (z dziećmi). Poza tym, trudno tam działać bez wypróbowanej ekipy.

Cieszę się, że lubisz tu zaglądać. Zapraszam. Mam nadzieję, że okazji ku temu nie zabraknie. Rower - czasem pasja, czasem erzac życia :-)

garmin 20:23 wtorek, 24 maja 2016

Czapki z głów. Co byś nie mówił taki dystans to naprawdę grubsza sprawa, a już szczególnie w takich okolicznościach jakie Ci los zgotował. Mam nadzieję, że czas na rower uda Ci się wygospodarować jak najczęściej, bo lubię tu zaglądać (pomimo nawet tego cholernego szablonu, o którym już kiedyś wspominałem) ;) Pozdrawiam ze Szczecina.

michuss 20:02 wtorek, 24 maja 2016

Dzięki za wyczerpujące odpowiedzi. Na stronę jeszcze jak dotąd nie trafiłem. Niezła prezentacja produktu. Pozdrawiam.

Buczek 16:38 wtorek, 24 maja 2016

@ Buczek

Na stronie VDO jest dostępna instrukcja obsługi licznika (w języku polskim).

Licznik ma wysokościomierz oparty na precyzyjnym pomiarze ciśnienia. Jest to metoda dokładna (i energooszczędna) ale wrażliwa na zmiany ciśnienia atmosferycznego wynikające ze zmiany pogody. Na szczęście zmiany ciśnienia atmosferycznego zachodzą znacznie wolniej niż zmiana wysokości podczas ruchu. Zatem wpływ na wskazania wysokości jest w horyzoncie czasowym wycieczki niezbyt duży, a pomiar przewyższeń jest prawie od tych zmian niezależny, Licznik warto co jakiś czas kalibrować poprzez wprowadzenie wysokości w miejscach o znanej wysokości. Ja używam papierowych map i w miejscach dla których są podane wysokości po prostu kalibruję licznik, jeżeli zauważę odchyłki (są to zwykle tylko pojedyncze metry). W górach jest jeszcze łatwiej bo w punkach kulminacyjnych (jar, wierzchołek, przełęcz, itp.) wysokość można ustalić na podstawie warstwic.

Z transmisją na razie nie miałem kłopotów. Wiadomo - kabel to kabel, ale ... wiadomo jak bywa z kablami w krzalu, w transporcie roweru, itp.

garmin 16:18 wtorek, 24 maja 2016

No właśnie różnie mówią na temat liczników bezprzewodowych. A przy okazji zbliżającej się wymiany licznika chętnie pozbyłbym się kabla. Obecnie używam starego licznika przewodowego firmowanego przez Authora do pomiaru dystansu. Wysokość i przewyższenia mogę pozyskać jedynie z telefonu z zainstalowanym Sports Trackerem. Z tym że przewyższenia dopiero po eksporcie na stronę, a co do wysokości, to wydaje mi się, że jest wyssana z palca. Czytałem, że M4 podaje wysokość na podstawie ciśnienia i w odniesieniu do znanego punktu? A co w przypadku zmian w ciśnieniu atmosferycznym? I jak to wygląda w praktyce? Musisz znać wysokość punktu startu i wprowadzić ją do licznika? Przepraszam za deszcz pytań, ale najlepiej wyrobić sobie zdanie na podstawie recenzji innego użytkownika.

Buczek 14:56 wtorek, 24 maja 2016

@ Buczek

Dziękuję za życzenia i za miłe słowa. W teren na pewno będę ruszał.

Przy wyborze licznika miałem sporo wątpliwości czy wybrać wersję przewodową czy bezprzewodową. Dotychczas używałem tylko liczników przewodowych. Licznik VDO, który używam na razie dobrze się sprawdza. Ale zbyt krótko używam ten licznik, aby móc go wiarygodnie ocenić. Korzystam z niego w dwóch rowerach (z nadajnikiem podstawowym oraz z fabrycznym zestawem na drugi rower). Poprawnie rozpoznaje rowery. Na razie nie zauważyłem problemów z transmisją (także pod słupami wysokiego napięcia). Czasem startuje z opóźnieniem, ale mam wrażenie, że poprawnie dolicza wtedy odległość pokonaną w czasie, kiedy wskazania prędkości miały wartość zerową. Robiłem test na drodze o znanej długości, jechałem nieprzerwanie oraz jechałem często się zatrzymując. W obu przypadkach zmierzona droga była taka sama. Wysokościomierz działa poprawnie. Przynajmniej na tyle, na ile mogę to stwierdzić przy użyciu papierowych map i punktów o znanej wysokości.

garmin 13:48 wtorek, 24 maja 2016

"wybrałem ćwiartkę Polski" - piękny plan :-)

Niezły dystans. Trochę jednak dużo nowości, jak na taką konkretną trasę. Szosa [więc i siodło], pedały, buty, gacie [choć to chyba złagodziło kontakt z nowym siodłem]. I do tego stan zdrowia. Choć z drugiej strony doskonale to rozumiem. Ciągle brak czasu. Ciągle są rzeczy ważniejsze. Gdy już ma się chwilę dla siebie - to albo załamanie pogody, albo zdrowia. Jedno i drugie wymaga dużego samozaparcia [albo desperacji].
Doba powinna mieć 48 godzin, choć pewnie i tak byś nie sypiał. Bo przecież szkoda czasu... tyle w tym czasie można zobaczyć :-)

Pytanko techniczne. Jak sprawdza się ten VDO. Konkretnie interesuje mnie transmisja danych [czy są zakłócenia] i dokładność pomiaru wysokości.

Życzę Ci, żebyś, w natłoku spraw i obowiązków, znajdował jak najwięcej okazji do wyruszenia w teren. Życzę nie do końca bezinteresownie, bo lubię tu zaglądać.

Pozdrawiam serdecznie z Gdańska

Buczek 08:28 wtorek, 24 maja 2016
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!